Rilke w Duino A.D. 1911
Przed ponad stu laty, w październiku roku 1911, Rilke rozpoczyna sześciomiesięczny pobyt na zamku księżnej Marie von Thurn und Taxis w Duino. Jego owocem będą nie tylko dwie początkowe Elegie duinejskie oraz fragmenty kilku innych, poeta nakreśli także strukturę całego dzieła, które wejdzie na stałe do kanonu literatury światowej.
Do tamtych pamiętnych miesięcy w Duino powraca księżna Taxis na kartach swego Wspomnienia o Rainerze Marii Rilkem.
Z rzewnym uśmiechem wspominam tamtą urokliwą jesień, kiedy mogłam się cieszyć obecnością naszego przyjaciela. Mniemam, że również dla niego był to czas niecodziennej wesołości i cichego wytchnienia.
Zaklinałam Rilkego, by czynił wszystko wedle własnych upodobań. Dnie upływały nam w poczuciu niezmąconej harmonii; nieliczni przyjaciele, których zaprosiłam do Duino (byłam wielce wybredną w doborze przyjaciół!), nawiązali z Rilkem nić wzajemnej sympatii i życzliwości. Przede wszystkim moja droga przyjaciółka hrabina V. B., kobieta wyróżniająca się w równej mierze oryginalnością, co dobrodusznością charakteru. Mieszkała w uroczym domu w sąsiedztwie, toteż mogliśmy ją często widywać. Na kilka dni zawitała u nas także moja przyjaciółka rodem z Anglii, Mary C.; wspólnie zwiedziliśmy Akwileję. 5 listopada z tygodniową wizytą przybył Rudolf Kassner, zaś 7 listopada Horatio Brown, człowiek niezwykły, który jak nikt inny potrafił obdarzyć poetę zrozumieniem i uwielbieniem. Bliska więź łączyła go również z Kassnerem.
Rilke był szczególnie uradowany obecnością Kassnera. Wczesnym rankiem wybierali się razem na długie spacery, szczególnie do Tiergarten, który Rilke bardzo sobie upodobał. Siedząc na tarasie zamkowym widziałam ich częstokroć, jak wracali pogrążeni w rozmowie. Kassner, o błyszczących oczach i władczym spojrzeniu, mówił głośno, żywo gestykulując; obok niego subtelny Serafico, nieco pochylony do przodu i zwrócony ku swemu rozmówcy, przysłuchiwał mu się w napięciu, to z uśmiechem na ustach, to znów z trwogą malującą się w oczach, kiedy Kassner potępiał w czambuł świat cały. Zazwyczaj Rilke przychodził później do mnie i opowiadał mi z przejęciem o wszystkim, na poły rozbawiony, na poły zdjęty przerażeniem, zawsze jednak pełen bezgranicznego podziwu i zrozumienia, nawet wówczas, gdy w pewnych kwestiach miał odmienne od Kassnera zdanie.
W owym czasie gościł u nas często „Quartetto Triestino”. Jego członkowie bawili na zamku przez cały dzień i raczyli nas wyborną muzyką. Jak cudownie rozbrzmiewały na ogromnym tarasie utwory Beethovena i Mozarta, jakże ich dźwięki płynęły ponad rozległą taflą morza! Taras odznaczał się znakomitą akustyką; zamek, piętrzący za nim swe potężne mury, odbijał tony jak dobre pudło rezonansowe. Dźwięki dobywające się z instrumentów strunowych nabierały niewiarygodnej siły i intensywności, tak iż dało się je słyszeć z daleka. Nierzadko pojawiały się na horyzoncie barki rybackie i w niemym nasłuchiwaniu podpływały do naszego skalistego brzegu. Taras ów tworzył platformę jednej z obronnych wież, wysuniętych ku morzu – czworokątny plac otoczony kamienną balustradą, na którym rosła oszałamiająca obfitość kwiatów wszelkiego gatunku; wśród nich bujnie plenił się gęsty, prastary bluszcz. Pośrodku stała wyłożona różowym marmurem studnia wenecka z ogromnym krzewem zawsze kwitnących róż, który poleciłam zasadzić ku czci d’Annunzia w czasie jednej z jego wizyt. Studnię przykrywała wygięta w łuk pergola, podtrzymująca kiście wybornych winogron muszkatołowych. Wszystko doskonale ze sobą współgrało.
Rilke stronił jak dotąd od wszelkiej muzyki, podobnie jak ongiś od poezji Goethego. Pamiętam, że tę jego niechęć dzieliła w Paryżu Mme de Noailles. Oboje dostrzegali w muzyce jakąś uwodzicielską pokusę, stąd też zachowywali powściągliwość. Wszelako słuchając utworów Beethovena Rilke sprawiał wrażenie odmienionego, zauważyłam bowiem, jak bardzo rozkoszował się jego muzyką.
Nieodpartym urokiem tchnęły również noce spowite blaskiem księżyca, kiedy to zalegającą na tarasie ciszę przerywał jedynie śpiew słowików.
Później nastał koniec jesieni, okres burz i nawałnic; nie mogliśmy już spędzać czasu na wolnym powietrzu. Rilke z całą powagą rozmyślał o przekładzie „Vita nuova”. Co prawda mówił biegle po włosku, niemniej utwór z przełomu wieku XIII i XIV nastręczał trudności każdemu, kto nie władał włoskim jako językiem ojczystym. Dlatego też poeta żywił nadzieję, iż dzięki mojej znajomości tego języka zdołam wytłumaczyć wszelkie niejasności tekstu. Zadania tego mogłam się podjąć, czerpiąc z nauk naszego drogiego, starego abbé. Punktualny jak zawsze Serafico zjawiał się u mnie co wieczór o szóstej, niosąc w ręku niewielką lampę (w owym czasie nie mieliśmy jeszcze w Duino elektryczności). Każde z nas rozkładało przed sobą własny egzemplarz „Vita nuova”. Najpierw czytałam na głos interesujący nas wiersz wraz ze wstępem i komentarzem. Każdego wieczoru wybieraliśmy tylko jeden sonet; po lekturze dyskutowaliśmy nad jego treścią. Następnie Rilke tłumaczył go słowo w słowo, zapisując niewyszukaną prozą w języku niemieckim. Całość omawialiśmy w szczegółach, wyjaśniając niektóre kwestie. W końcu poeta raz jeszcze odczytywał wiersz w przekładzie na niemiecki – po części nadając już poetyckiej frazie rytm i metrum oryginału – i próbował ująć go w formę, której doskonałość mogła niekiedy wprawić w zdumienie. Jakże głęboko żałuję, iż niczego wówczas nie notowałam… Rilke sam zresztą o to nie dbał; uważał te przekłady jedynie za próby, skarżąc się przy tym na pewne trudności, które jawiły mu się nie do przezwyciężenia – aczkolwiek wcale takimi dlań nie były. Oto przykład: „Amore” – jak w tychże sonetach można by złączyć „il mio signore” z naszą żeńską „miłością”? Długie wieczory łamaliśmy sobie nad tym głowy, jakkolwiek przypominam sobie niezrównane wersy, które zrodziły się niespodzianie, zwiastując olśniewający przekład. Obawiam się, iż nic z tych prób się nie zachowało. Rozpoczęte przez nas przekłady zaginęły zapewne w Paryżu w roku 1914.