Wiersze rozproszone
Zimowe stance
Teraz musimy mroźnych dni zwlekanie
przetrwać w oporu zimującej korze,
broniąc się ciągle, nieczuli na wianie
głębokich wiatrów, otwartych w przestworze.
Mocna jest noc, odległe jej stąpanie,
cicha namowa tlącej lampy; może
dasz się pocieszyć: mróz, grudy, zdrętwienie
zwiastują już jutrzejsze miękkie tchnienie.
Czyliś wyczerpał już całkiem róż wonie
zeszłego lata? Odczuj, rozważ w sobie:
porannych godzin świeżość lekko wionie,
krok w pajęczyną zasnutym parowie?
Zapadnij w siebie, porusz, odnów w sobie
radość: w twym wnętrzu zgubił się jej promień.
I gdy dostrzeżesz brak jakiegoś wątku,
ciesz się, że możesz zacząć od początku.
Może gołębi lot i blask nad ranem
i ptaków świr na wpół jak podejrzenie,
spojrzenia kwiatów (zwykle nie widziane),
pachnący domysł przed nocy zbliżeniem.
Boskość natury; nie będąc zrównanym
przez Boga z nią, co pocznie z jej stworzeniem?
Bo kto by ją wraz z jej uciskiem wchłonął,
ten, syty, oddałby się jego dłoniom.
Utaiłby się jak nadmiar i mnogość
nie wierząc w żadnej nowości przyjęcie,
utaiłby się jak nadmiar i mnogość,
nie czując straty, nie wierząc w zniknięcie,
utaiłby się, jak nadmiar i mnogość
z pragnieniem przewyższonym nad pojęcie
i tylko jeszcze odczułby zdziwienie,
że mógł znieść tak ogromne, zmienne nasycenie.
{Winterliche Stanzen, Verstreute Gedichte, przeł. Mieczysław Jastrun}
{Pierwodruk: „Poezje”. Przeł. Mieczysław Jastrun. Kraków 1974, 1987, 1993}
Narodziny uśmiechu
Boga zjednała ta, co jedyna na ziemi
Źródło w obliczu swym niosła jak aniołowie.
Śpiewaj mi, sławna Muzo, gest ów najpierwszy,
Co do nas jeszcze należy, rzadki ów uśmiech.
{Die Geburt des Lächelns, Verstreute Gedichte, przeł. Andrzej Lam}
Głowa Amenofisa IV w Berlinie
Jak młode łąki, w kwiatach, górskie zbocze
przez lekką, świeżą roślinności szatę
czującym czynią porę wczesnej wiosny
w ciepłym powiewie, w cierpliwym skupieniu
nad stromą, niebezpieczną pochyłością:
tak twarz spoczywa, łagodnie rozkwitła
na owej czaszki płaszczyźnie frontowej,
co, jak winnica lekko nachylona,
zwraca się w kosmos, na spotkanie światła.
{Kopf Amenophis IV in Berlin, Verstreute Gedichte, przeł. Andrzej Lam}
Do anioła
Ty jesteś silny, cichy, postawiony z boku
świecznik: a górą noc się pełna staje.
My siebie samych trwonimy bezradnie
W zwlekaniu ciągłym u twego cokołu.
Nasza jest niewiedza, co się stanie potem,
jak znaleźć wyjście z obłędnego kręgu,
ty się objawiasz nam na stromym brzegu
i go rozświetlasz jak góry wysokie.
Twoje radości są nad naszym krajem,
ale nie dla nas ich zbawienny deszcz;
jak czysta równonoc wiosenna stajesz,
by granicę znaczyć między dniem i dniem.
Kto mógłby w ciebie przeniknąć bez szkody
z tej mieszaniny, co nas skrycie dręczy?
Ty masz wspaniałość nad wszystkie wielkości,
my zaś wprawiamy się w tym, co najmniejsze.
Kiedy płaczemy, wzruszamy jedynie,
kiedy patrzymy, to ledwie czuwamy;
kogo nasz uśmiech uwiedzie w głębinę?
jeśli samego siebie, któż podąży za nim?
Kimkolwiek jest. Aniele, ja się skarżę, skarżę?
Lecz jaką skargą ma wybrzmieć mój głos?
Ach, krzyczę, krzyczę, biję dwoma drewienkami,
lecz uwierzyć nie mogę, że mnie słyszy ktoś.
Choć krzyczę, nie jest głośniej koło ciebie,
skoro ty nie czujesz, kim ja jestem.
Oświeć mnie, oświeć! Uczyń widoczniejszym
tam pośród gwiazd. Bo tutaj ginę nędznie.
{An den Engel, Verstreute Gedichte, przeł. Andrzej Lam}
{Pierwodruk: „Poezje młodzieńcze i wiersze ze spuścizny”. Przełożył Andrzej Lam. Warszawa 2016}
Początek miłości
O uśmiech, pierwszy uśmiech, nasz uśmiech.
Jakże to się jednało: chłonąć zapach lip,
słuchać ciszy parku —, nagle spojrzeć
na siebie i dziwić się, że uśmiech…
A w tym uśmiechu było wspomnienie
zająca, który właśnie obok
kicał po trawie; to było dzieciństwo
uśmiechu. Poważniej już było mu nadać
ruch łabędzia, ujrzanego potem,
jak dzielił na dwie części staw
w ciszy wieczoru. — A kontur drzewa
na czystym, wolnym, już niemal
nocnym niebie nakreślił temu uśmiechowi
kontur na rozjaśnionej
przyszłością twarzy.
{Liebesanfang, Verstreute Gedichte, przeł. Andrzej Lam}
{Pierwodruk: „Poezje młodzieńcze i wiersze ze spuścizny”. Przełożył Andrzej Lam. Warszawa 2016}
Pieśn Abelone
Ty, której nie mówię, że płacząc leżę nocą
wśród milczenia,
której istnienie mnie upaja kołysząco
do zmęczenia.
Ty, która mi nie mówisz czuwając
dla mnie:
jak my tę całą wspaniałość
moglibyśmy znieść
nie uśmierzając?
Spojrzyj na kochających,
ledwie wyznali z warg drżących,
jak szybko kłamią.
Samotnym mnie czynisz. Ciebie jedną mogę zamienić.
Przez chwilę jesteś to ty, a potem znowu szumienie
albo woń, co owiewa mnie rosnąc.
Ach, tamte wszystkie straciłem w ramionach,
tylko ty wciąż na nowo narodzona:
żem nigdy cię nie zatrzymał, trzymam cię mocno.
{Lied, Verstreute Gedichte, przeł. Mieczysław Jastrun}
{Pierwodruk: „Poezje”. Przeł. Mieczysław Jastrun. Kraków 1974, 1987, 1993}
Do Anioła
Silny, cichy, na krawędzi postawiony,
ty, świeczniku: noc w górnej połowie.
Roztrwaniamy się w niewyjaśnionej
niepewności na twej podbudowie.
Udział nasz: nie znać wyjścia z ciemności
zwodzącego nam dusze okręgu,
zjawiasz się wśród naszych przeciwności
i oświecasz je jak gór potęgę.
Nas przewyższa blask twojego trwania,
i zaledwie upadek nam pojąć;
jak noc czysta wiosennego porównania
dzielisz dzień od dnia pośrodku stojąc.
Któż by miał kiedykolwiek śmiałość
zmieszać z tobą nasz byt pełen cieni,
ty masz wszystkich wielkości wspaniałość,
kiedy my w małostkach zaprawieni.
Gdy płaczemy, ledwie wzruszający,
gdy patrzymy, wzrok ledwie czuwaniem,
uśmiech nasz zbyt słabo uwodzący,
a gdy wabi, to kto pójdzie za nim?
Ktoś. Aniele, czy się skarżę na pewno?
Lecz czym byłaby ta skarga głucha?
Ach, ja krzyczę, biję drewnem o drewno
i nie myślę, że ktoś mnie wysłucha.
Hałas mój dla ciebie nie mniej mroczny,
jeśliś nie czuł mnie, bo jestem żywym.
Świeć mi, świeć mi, uczyń mnie widocznym
dla gwiazd. Bowiem tam — niknąc odpływam.
{An den Engel, Verstreute Gedichte, przeł. Mieczysław Jastrun}
{Pierwodruk: „Poezje”. Przeł. Mieczysław Jastrun. Kraków 1974, 1987, 1993}
Tak mocujący się z potęgą nocy
Tak mocujący się z potęgą nocy
swymi głosami podsycają śmiech,
który się z trudem spala. Ach, oporny,
nieustępliwy świat. Oddycha jednak
przestrzenią, w której gwiazdy biegną. Patrz,
nieprzymuszona mogła, na dalekość
wydana obcą, nadmiarowi dali
ulec, daleka, obojętna nam.
Zechciała jednak sięgnąć naszej twarzy
jakby spojrzeniem zakochanych; ku nam
podnosi się i bodaj trwoni na nas
własne istnienie. Myśmy go nie warci.
Przejmuje bodaj część anielskiej mocy,
że się poddając nam gwiaździste niebo
rozwiesza nas w pochmurnym wnętrzu losu.
Na próżno. Któż dostrzeże? Gdzieżby miał
ktokolwiek śmiałość o przestworza nocy
opierać czoło jak o własne okno?
I któż się jej nie wyparł? Do rdzennego
pierwiastka któż fałszywej nie domieszał
lichej materii podrabianych nocy,
tym ukontentowany dokonaniem?
Z bogami zaś bierzemy oto rozbrat,
bo ci nie nęcą nas. Mają istnienie
i nic ponadto. Obfitość istnienia,
bez woni, znaku. Nic nie jest tak nieme
jak usta boga. Piękny niby łabędź
po swej wieczności bezdennej płaszczyźnie
bóg sunie, nurza się, strzeże swej bieli.
Wszystko uwodzi. Nawet mały ptak
spomiędzy czystych napastuje liści,
kwiat, że przestrzeni nie ma, ciągnie ku nam;
czegóż to nie chce wiatr? I tylko bóg
przepuszcza jak kolumna rozdzielając
na dwoje to, które podźwignął w górę,
lekkie sklepienie swej obojętności.
{So angestrengt wider die starke Nacht, Verstreute Gedichte, przeł. Adam Pomorski}
{Pierwodruk: „Sonety do Orfeusza i inne wiersze”. Wybrał i przełożył Adam Pomorski. Kraków 1994}
Tak wytężeni przeciw silnej nocy
Tak wytężeni przeciw silnej nocy
rzucają swoje głosy na pośmiewisko,
co pali jak ogień. O zbuntowany świat,
pełen odmowy. Lecz oddycha przestrzenią,
w której chodzą gwiazdy. Patrz, to
się stać nie musiało, mogło, ku dali
obcej zwrócone, w tym bezkresie
się wydarzyć, daleko od nas.
A teraz spoczywa i sięga naszej twarzy
jak wzrok kochanki; otwiera się ku
nam na spotkanie i być może prószy
na nas swój byt. A myśmy tego niegodni.
Może odbiera aniołom trochę mocy,
by podało się ku nam gwiaździste niebo
i zawiesiło nas wśród mglistego losu.
Daremnie. Bo któż to dostrzeże? I gdzie będzie
czekający: kto jeszcze ku obszarom nocy
skłoni czoło jak ku własnemu oknu?
Kto nie zaparł się tego? Kto nie przydał
temu przyrodzonemu żywiołowi
sfałszowanych, marnych, wtórnych nocy
i się tym nie rozkoszował?
Pozwalamy stać bogom, gdzie fermentują śmieci,
gdyż bogowie nie wabią. Oni mają byt,
nic poza bytem, bezkres bytu,
ale bez węchu, gestu. Nic nie jest tak nieme
jak usta Boga. Pięknie jak łabędź
na bezdennej powierzchni swojej wieczności:
tak sunie Bóg i się nurza, strzeże swej bieli.
Wszystko uwodzi. Nawet mały ptak nas
przynagla ze swego dziewiczego listowia,
kwiat szuka przestrzeni i ku nam dąży;
a czegóż to nie chce wiatr? Tylko Bóg,
jak kolumna, pozwala mijać, dzieląc
tam wysoko, gdzie dźwiga, na obie strony
lekkie sklepienie swojej równowagi.
{So angestrengt wider die starke Nacht, Verstreute Gedichte, przeł. Andrzej Lam}
Ostatni wiersz
Przyjdź, ty ostatnie cierpienie, doświadczone,
nieuleczalne w tkaninie ciała:
patrz, jak płonąłem w duchu, tak dziś płonę
w tobie; długo się drewno opierało
pojednaniu z twym płomieniem ciemnym,
teraz cię żywię sobą, w tobie płonę.
W twej zawziętości mój łagodny byt tuziemny
otwiera okrucieństwo piekła nie z tej ziemi.
Zbyt czysty, bez projektów, bez przyszłości
wszedłem na ten spiętrzony stos cierpienia,
pewny, że nigdzie nie kupię przyszłości
sercu, którego zasób pełen jest milczenia.
Czy to ja jeszcze płonę bezimiennie?
Nie wciągam do mojego wnętrza wspomnień.
O życie, życie: byt zewnątrz, beze mnie.
Ja w ogniu. Nikt nie wie o mnie.
[Wyrzeczenie. To nie jak choroba
niegdyś w dzieciństwie. Odrodzenie. Wymówka,
by wydorośleć. Wszystko szeptało, wabiło.
Nie mieszaj z tym, co dawniej cię dziwiło.]
{Das letzte Gedicht, Verstreute Gedichte, przeł. Mieczysław Jastrun}
{Pierwodruk: „Poezje”. Przeł. Mieczysław Jastrun. Kraków 1974, 1987, 1993}