Rainer Maria Rilke

Testament

24-30 kwietnia 1921

„Oskarżam jednak przede wszystkim tego, który działa na przekór swej woli”
(Jean Moréas)

Wiosna — która w tym roku zapanowała tak wcześnie, że promieniste mlecze przekwitły już w dmuchawce, a na łąkach pręży się już rzeżucha — nigdy nie była łaskawa dla mojego namysłu; jej moce nie prowadzą ku wewnętrznemu wglądowi; mimo to trzeba go teraz osiągnąć, po tych wielu straconych miesiącach, podczas ostatnich dni w tym dogodnym schronieniu.

Właśnie wtedy, gdy stosunki z ukochaną stały się dla mnie dostatecznie spokojne, bym mógł przewidzieć pewien okres czasu, w którym będę w stanie przynależeć wyłącznie do siebie z niepodzielną uwagą, obok wyjścia do parku zaczął wyrastać niewielki budynek, który wziąłem za stodołę i zwyczajnie zignorowałem. Jak się okazało, jest to elektryczny tartak, który od dziesięciu dni nieprzerwanie jęczy i bzyczy. Mój spokój legł w gruzach. Zdaję sobie sprawę, że to, co zaplanowałem, nie mogło być wykonane w ostatniej chwili, jak odkładane z poczuciem winy zadanie domowe. Czas na pracę dobiegł kresu. Teraz przemawia piła.

Jakże dokładny jest ten werdykt. To dziwne: uświadamiam sobie sprawę, jak wszystko tutaj należało do mnie poprzez słuch — od którego zostało teraz odjęte. W nocy, gdy budzę się, albo późno wieczorem (gdyż w tartaku pracują długimi godzinami, czasem zaczynają swój hałaśliwy dzień pracy tuż po piątej rano) ta rozległa i czysta przestrzeń słuchu, którą było mi dane tak długo zamieszkiwać, powraca z nieopisaną delikatnością. Właśnie teraz zaczęła być znowu, by tak rzec, „powoływana” przez drobne ptasie głosy; jej środkiem wszakże pozostaje fontanna, a ja tu leżę w nocy, żegnając się z nią. To było to, właśnie to powinno mnie było kształtować przez te długie, długie tygodnie ciągłego słuchania. Jak prędko to zrozumiałem, jak bardzo to w siebie przyjąłem, od pierwszego dnia: wielokształtne przemiany jej spadających wód. Najmniejszy powiew powietrza zmieniał ją, a gdy wszystko wokół stało się doskonale ciche, nagle odosobniony strumień spadał ku sobie i z sobą dźwięczał, zupełnie inaczej niż gdyby miał grać nad powierzchnią wody. Mów, rzekłem do fontanny i zamieniłem się w słuch. Mów, czysta zbieżności lekkiego i ciężkiego, lekkomyślności ciężaru, ty drzewna igraszko, mów, ty przypowieści pod zasmuconymi drzewami, o korze zmarszczonej ze zmartwienia.

Ze spontanicznym, niewinnym sprytem mego serca — tak aby nie było już nic oprócz tego, od czego mógłbym nauczyć się, jak być — zrównałem fontannę z ukochaną, odległą, powściągniętą, milczącą.

Ach, zgodziliśmy się, że powinno panować między nami milczenie: miało to być prawo zimy, prawo surowe i mocne — jednak w zamian przyszłaby nasza łagodność, i to nie tylko nasza, łagodność wykonanego dzieła byłaby w moim sercu. Być może — konieczność była przecież ogromna, a my bylibyśmy dostatecznie silni, by zachować milczenie — to nie my je przerwaliśmy, lecz to usta losu otworzyły się i zasypały nas nowinami. Miłość jest bowiem prawdziwym klimatem przeznaczenia; bez względu na to, jak daleko sięga swym torem niebios, swoją drogą mleczną z miliardami gwiazd krwi, ziemia pod tymi niebiosami jest brzemienna nieszczęściem. Nawet bogowie w metamorfozach swych namiętności nie byli dostatecznie potężni, aby wyzwolić ziemską oblubienicę, przerażoną i uciekającą, z uwikłań tej straszliwej ziemi.

Czy jest szaleństwem to, co tu piszę? Dlaczego listy kochanków nigdy nie dotykają tego dylematu? Ach, ich zmartwienia są inne. Zawsze wygląda to tak, jakby kochanka wynosiła ukochanego wyżej niż on sam byłby w stanie się wznieść. Jej pożądanie ku niemu czyni go piękniejszym i lepszym. Wyczekiwanie jej otwartych ramion uskrzydla jego pęd. Jego dokonania jaśnieją w sylwetce szczęścia, podczas gdy w przeciwnym razie musiałyby obrócić się w mroczną tęsknotę. Dopiero teraz, przy jej sercu, wysiłek staje się żywiołowy i słodki dla dzielnego mężczyzny — spokój zaś nieskończony. Dopiero teraz strach, osad jego dziecinnych nocy, rozpływa się. Dopiero teraz dosięga wzrokiem dna nocy.

A jeśli w jego radości pojawia się zakłócenie, to wynika ono z przeszkód, barier lub zagrożeń dla tego związku; wszelka nędza zbiera się w tym jednym zmartwieniu: utracić siebie nawzajem; nigdzie nie ma wątpliwości jak tylko w zazdrości. Co jednak z tym, który już to wiedział? On, w którego sercu samotność prześcignęła ukochaną? Od samego początku znał jej czystą twarz. Ponieważ uciekał od podobieństw rodzinnych, które go osaczały i każdym rysem wysuwały do niego roszczenia, więc jej oblicze stało się dla niego przyszłością: przez jej oczy spozierał na przestwór. Jego drobna dłoń cicho spoczęła w jej dłoni, która prowadziła i nigdy nie brała w posiadanie. Dorastając, stopniowo uświadamiał sobie jej wysoką postać — wtedy czasami podchodziła do niego i sprawdzała go niczym włócznię.

Aż w końcu rzuciła nim.

Ach, czym mogłaby zaskoczyć go ukochana, dla której te wybory stałyby się czymś świadomym, czymś więcej niż wspomnieniem: rozkoszą cofniętego ramienia, rzucenia — i, ach, drżenia celu.

Kto jednak bardziej sławił ukochaną, kto bardziej tęsknił za nią niż człowiek użyty przez bogów, którego los był już przesądzony! Było to tak, jakby z trajektorii, którą podążał siłą samotności, rozpoznał jej postać doskonalej niż ktokolwiek przed nim. Z tej wiedzy zaś, która była nieskończona, wyrósł dlań nieskończony brak.

Uciekał przed nią, wołając ją. Coś go zmuszało, by być narażonym na nią, znosić ją, wytrzymywać. Czy jednak w tym przymusie nie było braku, któremu trzeba było sprostać, dopóki obawiał się i unikał tej wymagającej kobiety? Czy to cofanie się w ostatniej chwili jego uczucia do niej nie negowało tego uczucia w ogóle? Czy ten lęk przed byciem kochanym, który wynikał z najwcześniejszych cierpień jego dzieciństwa i nigdy go nie opuścił, był przestrogą, której musiał być posłuszny aż do końca, czy może chodziło o to, by został z niego uleczony, jak ze swego najstarszego błędu?

Czy istnieje taka kochanka, która nie byłaby przeszkodą, która by go nie spowalniała i nie wpędzała w zasadzkę miłości? Taka, która rozumiałaby, że został rzucony daleko poza nią, gdy ją przeszył? Błogosławiona, która przystałaby na jego wielkie bycie rzuconym, która nie myślałaby o tym, aby go ukraść i zatrzymać skrycie, która nie wyruszyłaby naprzód, by raz za razem blokować jego drogę? Taka, być może już porzucona, która podjęłaby ryzyko, bez względu na to, jak często miałby zostać poprzez nią ciśnięty do celu ręką bogini?

Ach, gdyby istniała, byłaby dla niego ocaleniem, tak jak to było wówczas, choć jakże odmiennie, gdy jako nastolatek przybył do Rosji. Nieszczęścia dzieciństwa doprowadziły go do tego, że aż do końca drugiej dekady swego życia żył w przekonaniu, iż w pojedynkę i samotnie konfrontuje się z wrogim światem, dzień po dniu buntując się przeciwko przytłaczającej przemocy wszystkich wokół. Wynik tej błędnej postawy, niezależnie od szczerości jego uczuć, mógł być wyłącznie czymś wypaczonym i niezdrowym. Rosja łagodnie wyzwoliła go od złego zaklęcia tego przesądu — nie przez powolną perswazję, lecz nagle: dosłownie podczas pierwszej nocy w Moskwie. Nie chwaląc się, bez wysiłku, jak gdyby czystą porą serca, ten pojednawczy kraj ofiarował mu niewyczerpalny dowód czegoś zgoła przeciwnego. Jak bardzo uwierzył mu, jak bardzo ten kraj rzucił na niego czar braterskości. I choć zawsze pozostał początkującym wyznawcą tej harmonii (być może dlatego, że musiał opuścić rosyjską ziemię), nie potrafi już jej zapomnieć, wciąż zna ją i praktykuje.

Doświadczenia uczuciowe, osobliwe doświadczenia uczuciowe, które wszelako zbiegły się znacznie później w tym konkretnym przeżyciu, uchwyconym przeze mnie — wszelako dość niejasno — jako obraz zjawy, kwestionują moje prawo do bycia całkowicie pochłoniętym przez ukochaną (niezależnie od tego, jak nieskończoną przestrzeń mi ona zapewnia). Choć muszę uznać istnienie tego prawa opanowywania, to jednak gdy mnie ona posiądzie, jawię się sobie jako zniewolony i samowolny zarazem. W głębi mojego sumienia pozostaję niespokojny, a lęk, który mnie rozprasza, nie jest lękiem stworzenia przed słodkim unicestwieniem, który wypływa z ośrodka miłości; to strach przed wiarołomstwem nieustannie mną wstrząsa, wyrzucając mi, że nie mam prawa podążać za moimi skłonnościami; jak gdyby majątek moich uczuć został rozdzielony, czyniąc mnie ubogim; jak gdybym — kochany i kochający — odbierał dawno już rozdzielone udziały nieznanym, utrzymującym się z nich spadkobiercom. Gdzieś w rozległej przestrzeni mych uczuć pojawia się niepokój, zniechęcenie; skargi, których nie rozumiem, dryfują w moim kierunku, odczuwam wewnętrzne zagrożenie: nie jestem już zgodny z samym sobą.

A przecież ta zgodność — jakkolwiek niepojęta — jest sądem, przed którym stałem od mojego dzieciństwa. Tak, żyję w przestrzeni, gdzie moi zasłonięci kapturami sędziowie wydają na mnie wyrok. Nigdy jej nie opuściłem.

Moje życie jest osobliwym rodzajem miłości, która już się dokonała. Jak miłość świętego Jerzego polegała na zabijaniu smoków, nieustannym działaniu, aż po kres wypełniającym czas, tak też wysiłki mego serca zostały już zużytkowane i przemienione w ostateczne wydarzenie. Czasami zostaję uniesiony do jego środka: obraz spełnienia.

(Miejsce księżniczki, wszelako, jest na uboczu. Modli się, by się powiodło. Klęczy.)

Nie wierz, artysto, że twoim sprawdzianem jest praca. Nie jesteś tym, za kogo się podajesz, ani tym, za kogo ten lub ów, nie wiedząc lepiej, może cię brać, dopóki praca nie stanie się Twoją właściwą naturą do tego stopnia, że nie będziesz potrafił inaczej jak tylko w niej się potwierdzać. Pracując w ten sposób jesteś mistrzowsko rzuconą włócznią: prawa przejmują cię z ręki tej, która cię rzuciła, i wraz z tobą trafiają w cel: cóż może być pewniejszego nad twój lot?

To jednak jest twoim sprawdzianem, że nie zawsze jesteś rzucany. Że rzucająca oszczepem samotność przez długi czas cię nie wybiera, że zapomina o tobie. To czas pokusy, gdy czujesz się nieużywany, niezdolny. (Jak gdyby trwanie w gotowości nie było dostatecznie pracochłonne!) Wtedy, jeśli nie masz dostatecznego ciążenia, rozproszenia wystawiają cię na próbę, sprawdzając, do czego jeszcze mógłbyś zostać użyty. Jako laska niewidomego, jako jeden z prętów kratownicy, lub jako drążek równoważący linoskoczka. Mogą też zasadzić cię w glebie losu, aby cud pór roku przydarzył się tobie i abyś mógł wykiełkować zielone listki szczęścia...

Ty zatem, któryś ze spiżu: ciężki leć.

I włócznią... włócznią... włócznią bądź!

Ta gra w zgadzanie się i odmawianie, w której jest wiele do stracenia i wiele do zyskania, stanowi dla większości ludzi sposób „spędzania czasu”, podtrzymujący ich popędy.

Artysta należy do tych, którzy jedną nieodwołalną afirmacją wyrzekli się zysków i strat: obu ich nie ma już bowiem w prawie, w dziedzinie czystego posłuszeństwa.

To ostatecznie wolne potwierdzenie świata przenosi serce na inny poziom przeżywania. Jego wybory nie są już nazywane szczęściem i nieszczęściem, jego bieguny nie są już określone jako życie i śmierć. Jego miarą nie jest rozpiętość między przeciwieństwami. Kto jeszcze myśli, że sztuka przedstawia piękno mające jakieś przeciwieństwo? (Tak wąskie „piękno” wywodzi się z pojęcia smaku.) Sztuka to namiętność do całości. Skutek: błogostan i harmonia pełni.

(Jeżeli nie oparłem się ukochanej, to dlatego, że spośród wszystkich pochwyceń jednej osoby przez drugą tylko to jej, niepowstrzymane, zdawało mi się słuszne. Będąc narażonym, nie chciałem jej uniknąć; pragnąłem raczej przeniknąć ją na wskroś! By była dla mnie oknem do szerokiego wszechświata bytu... nie lustrem.) To nagłe (jak mam to nazwać) bycie stronniczym w miłości wzbudziło we mnie śmiałe i niezrównane wspomnienia: jakbym już kiedyś jakoś odczuł tę nieskończoną bezstronność...

Asceza oczywiście nie jest rozwiązaniem; jest zmysłowością na opak. Święty może wykorzystywać to jako pomocniczą konstrukcję; w punkcie przecięcia jego samonegacji dostrzega on owego Boga sprzeczności, Boga tego, co niewidzialne, który jeszcze nie zaczął stwarzać.

Jak jednak ten, który zobowiązał się zmysłom, który musi na ziemi wierzyć w czystość zjawiska i prawdziwość formy, mógłby zaczynać odmową! Nawet gdyby okazało się to pomocne i zrazu użyteczne, pozostanie to jednak dla niego oszustwem, podstępem, sprzeniewierzeniem — a na koniec zemści się gdzieś w kształcie jego dzieła, jako sztywność, jałowość, skąpstwo i tchórzostwo owocu.

Listy: jak rozdarty byłem tej zimy; każdy list był ciosem, napaścią zdolną wszystko obalić, albo intymnym wtargnięciem, które burzyło krew — i to codziennie, w czasie, który miał stać się moim najczystszym błogostanem.

I to po tym, jak przez blisko dwadzieścia lat kształtowałem swoje istnienie, w coraz większej jasności woli, aby nie było już — aby nie mogło być — żadnej wiadomości, która mogłaby dotknąć istoty jego losu ani też zmienić.

Dziwna trwożliwość pozostała w mym sercu, która czyni je dla mnie samego nierozpoznawalnym.

[Ze szkicu listu:]

Wszystkie te odmowy, nie zapominaj o tym, moja droga, wiążą się z Twoją władzą. Gdybym był wolny, gdyby moje serce nie było niczym gwiazda uwikłane w relacje z niepodważalnym duchem, wówczas każde słowo, z którego powstaje tutaj bunt, odmowa, skarga, byłoby Twoją chwałą, przejściem do Ciebie, zgodą, pędem ku Tobie — upadkiem i zmartwychwstaniem w Tobie.

Gdybym tylko był człowiekiem z uchwytnym horyzontem, kupcem, nauczycielem czegoś konkretnego, rzemieślnikiem...

To sprzeczne z tajemnicą mojego życia.

W tym, że ukochana ściąga ku sobie wszystkie wydarzenia, staję się nieprawdziwy dla siebie — teraz bowiem zdaje się jej, że w tym nieustannym potoku to, czym nie mam prawa rozporządzać, również do niej płynie. Częściowo winna jest jej wola, częściowo to zawładnięcie wynika z samego jej istnienia. Odmieniła ona krajobraz duszy kochanka, zamieszkując jedno z najgłębszych miejsc w dolinie, do której wszystko płynie.

Tartak działa od wczesnego poranka. Moje spojrzenie, niejako ocalałe, melancholijnie ogarnia tą wciąż jeszcze z pozoru nietkniętą okolicę, której wyburzanie dokonuje się nieustannie w obrębie słuchu. Tak niekiedy mówiło się o zmarłych, że nie od wszystkich zmysłów naraz został im odjęty świat. Smak mógł zniknąć, uszy mogły ich zawieść, lecz wciąż jeszcze patrzą. Wciąż jeszcze nawet, od czasu do czasu, udaje im się powoli obracać głowę na poduszce, gdy zbiorą nieco siły, by nakierować wzrok na nieco inny fragment obrazu. Jest niewątpliwie ulgą dokonać ostatecznego rozstania wyłącznie za pośrednictwem jednego zmysłu.

Gdyby nie ingerencja tartaku, trwałbym tu przy wszystkim aż do samego końca, choć bez zbierania tego żniwa, na które było już za późno. Z pewnością nie podjąłbym decyzji, aby osiągać tego rodzaju mozolne wglądy, jakie dokonują się teraz dzień po dniu, a poprzez wstrząs opuszczenia spotkałbym się ostatecznie z rozpaczą niespełnienia i, jak pojedynczy głaz, rozbiłbym się z kretesem. Nie wiem, co by to ze mną uczyniło, jednak obawiam się, że postać ukochanej zostałaby we mnie zasypana jak pod górską lawiną.

Czy postęp, jaki robię w tym wszystkim (trzeba być wyrozumiałym, że tego właśnie szukam, będąc skazanym na uświadomienie sobie tak trudnych zagadnień) polega na tym, że udaje mi się w bolesnym znoju odłupać ten kawał skały nad głową ukochanej, którego upadek zniszczyłby jej czystą obecność? (Dokąd wieje jego kamienny pył? Kto go wdycha? Ach, wina nie opuściła tego świata.) Lecz ona, ukochana, ma dla mnie pozostać niewinna. To również może być potraktowane jako postęp (jak gdybym tylko postępując naprzód mógł się oddalić ze sceny utraty!), to również, że dłużej już nie nazywam tego konfliktu otchłanią rozwierającą się między miłością a pracą — ona rozziewa się w samej mojej miłości, ponieważ, co odkryłem raz na zawsze, praca jest moją miłością. Co za uproszczenie! Jest to teraz, na ile mogę stwierdzić, jedyny konflikt w moim życiu. Wszystko inne jest zadaniem.

W szkole wojskowej zdałem sobie z tego sprawę po raz pierwszy; później w mundurze piechoty. I znów teraz: jak bardzo każde stworzenie jest poniekąd narażone na takie właśnie ciężary, jakie leżą w zasięgu jego mocy, nawet jeśli je potem często zdecydowanie przekracza.

My jednak, którzy stoimy w niepojętym punkcie zbieżności tak wielu różnych i wzajemnie sprzecznych środowisk, dochodzimy do sytuacji nagłego przytłoczenia przez ciężar, który nie ma związku z naszymi zdolnościami i wykształceniem: obcy ciężar.

(Kiedy można by oczekiwać, że łabędź przejdzie lwi egzamin? Jak okruch rybiego losu mógł trafić do umysłu nietoperza — lub strach konia do trawiącego węża?)

Dlatego sądzę, że już jako dziecko nie modliłem się o nic jak tylko o własny ciężar, ażeby spotkało mnie to, co przynależy do mnie, a nie — przez pomyłkę — do stolarza, dorożkarza lub żołnierza, ponieważ chcę rozpoznać się w tym, co jest we mnie najcięższe.

Jedynie wskutek konfuzji w niepowściągliwym i wszechstronnie ciekawskim człowieczeństwie, które sprawiło, że każdemu mogło przydarzyć się wszystko, upadek zdobył złą sławę. Jak bardzo jest on czymś osobistym, gdy spotyka nas w tym, co własne, żarliwie opanowane!

Nic nie powinno zachować się z tego ciężkiego „obcego” nawiedzenia, które pewnego ranka o czwartej (była wciąż noc, a zimny deszcz padał w ciemności) wypędziło mnie do G., gdy właśnie zacząłem ziszczać dzieło mojego namysłu. Nikt nigdy nie dowie się o tym więcej od tego, co w cichym sprawozdaniu powierzam niniejszym kartom. Nim jednak spalę ten mały notatnik oprawiony w niebieską skórę, który wziąłem ze sobą wówczas w podróż, chcę złożyć raport o jego stanie. Zaledwie trzy spośród jego stron zostały zapisane; lecz to, co — poza dwoma adresami — ciasno wypełnia te strony, czyni wiele pustych stron tak strasznymi, że je również wrzucę do ognia, jak gdyby były zatrute czy skażone. Nie zmieniając niczego w najmniejszym stopniu, przepisuję teraz przed zniszczeniem wyzute z sensu słowa, na które mój sprawny wówczas umysł rozpadł się, bo jakiś obcy „ciężar” nagle został nad nim wylany niczym ostry kwas.

[Ze zniszczonego notatnika:]

[U góry na marginesie słowo:] koszmar — [potem liczby, bez porządku, małe bezsensowne sumy, następnie:] srebro radość surowość runda bez raczej napar piasek dlaczego nigdy uwaga zasadzka podły zazdrość żarłok błogosławieństwo żądza gryzoń droga gałąź zagłębiony płot saga prostota osa serce dziecko żałoba rosa plotka pierścień łagodność wieczór kołyska żywi posiłek ptak kłos bez nie chrzcielnica złość posępny barwny aplauz istota juczne zwierzę kwasoryt precz wypad fryzura ogrodzenie tajfun ach kołyska maj styczeń srebro mgła drogi zew list posłaniec busta nota auto timgad brzeg paśnik napój nowicjusz skinienie och oś blask zięba podatek burza kamień ribe sobótka służba sierpień postawa possard zakonnica mierzeja dzida płukanie wesoło rąbek karb istota dokładnie ciężar kotlina uchwyt ślina pazur ćwiczenie pociąg nocny zapał pustynia oszczep oszołomienie wtargnięcie wściekłość bieg piernik drżączka popołudnie wszędzie sto leczenie drożdże wieburg utracjusz król cierń stopień niedobry niewart okap zwornik trel wiarołomstwo wstyd wschód fehr kazeina przybysz wieniec biskupstwo jagoda katafalk niedźwiedź skrzat cykada stempel zły (nowa strona) powrót faworyt nurek ptasia głowa zimny pot naszyjnik dojrzały cierń wikuna opaska taczka liebknecht agnieszka terwin przędza gość rola okulary wola szkoła cnota maria iffland krew serca łkanie dwumost fajrant wendlandt zejście ślad śledzenie nachylenie czterociąg czterociągowy sandacz podglądacz larde fejlicz ociek określenie tylko łyko ryk balast nocne serce upór czysty pragość billung przygotowany saumzwang niefeln broń sieczna userdecznienie ichtius nomenklatura beinung sędzia regulus szubienica siła zbrojna oset cewka gra powoli ale żadna muzyka nie sięga korowodu naumanna [i trzy adresy.]

[Szkic listu:]

Dopóki między nami tak się układa, nie wiem, jak żyć — ponieważ jestem równie niezdolny do życia, gdy wiem, że jesteś nieszczęśliwa z mojej winy, jak wówczas, gdy czynię Cię szczęśliwą w sposób, którego ode mnie oczekujesz. Gdybym tylko w każdej chwili był zupełnie nierozważny w swobodzie mojej miłości! Nie ma gorszego więzienia niż strach przed skrzywdzeniem ukochanej osoby. Fałszuje on wszystkie impulsy serca; bez niego nie doszłoby do tego, że muszę błagać nasze szczęście o każdą samotność jako szczególny wyjątek. Moja samotność, ta najbardziej osobliwa cecha mojego istnienia: teraz jawi się ona jako ucieczka od naszej miłości — jak miała nie być zawsze obciążona, od samego początku, Twoim pragnieniem, aby nie trwała długo? Poza tym: skąd chciałabyś kiedy indziej czerpać siły, aby odciągnąć od mojego odosobnienia to, co wynika z enklaw naszego szczęścia i je przekracza?

Czy powinienem mienić się nieszczęśliwym na wieki (niestety i co gorsza: wywołującym nieszczęście w najszczęśliwszym z serc!), ponieważ nie mogę traktować miłości tak pobłażliwie, aby wydobyć z niej jedynie zwyczajne ulepszenie moich zdolności? Nigdy nie miałem dobrego zdania o tych, którzy potrzebowali być zakochani, by zmotywować swego ducha; jak mógłbym liczyć na ten bodziec, skoro sama praca jest nieskończenie większą miłością od tej, jaką pojedynczy człowiek jest w stanie w kimkolwiek wywołać? Praca jest cała miłością.

Tak więc ten zryw ku ukochanej osobie jest dla mnie partykularnym przypadkiem miłości, który niczego nie oszczędza i nie łagodzi — wręcz przeciwnie, sama jego nierozstrzygalność wymaga najdoskonalszego wysiłku, aby wszelkie jego roszczenia mogły zostać zniesione, uznane i spełnione. Powiedz mi, powiedz — czy przez to, co tak osobliwie zostało mi zadane do ścierpienia, wypowiadam wyjątek, a może zamęt mojej natury? Rzadko opłakiwano coś tego rodzaju, czy to dlatego, że uwaga większości nie sięga poza rozkosz i zazdrość, czy też dlatego, że to, co musi być ścierpiane w poszczególnych przypadkach takich jak mój, zawsze uważano za bezimienne, niewymowne.

Niewielu jest takich, których poryw serca nie ma kresu w uścisku; gdyby prześledzili go dalej, może zobaczyliby, jak jego krzywa nabiera dziwnego kształtu niecierpliwości, by nawet to szczęście dobiegło już kresu. A jeszcze dalej zanika ona w bezkresie i oznacza — wiesz co? — oznacza ścieżkę, tęsknotę tych, którzy nie zatrzymują się, którzy podążają — rosyjskich pielgrzymów i beduińskich nomadów, którzy są gnani przed siebie o swoich kijach z drzewa oliwnego... W objęciach może mieszkać jedynie ten, który może w nich też umrzeć; każdy obiera sobie własne mieszkanie podług smaku (jeśli mi wolno to tak zmysłowo i lekkomyślnie wyrazić) własnej śmierci. Tym, co popycha owych ludzi ku ich bezcelowych wędrówkom przez stepy, przez pustynie, jest poczucie, że ich śmierć nie czułaby się swobodnie w ich domach, nie znalazłaby tam swego miejsca.

Szwedzka przyjaciółka, która spędziła zimę samotnie na skraju pustyni, napisała do mnie:

„...krajobrazy tak rozległe, że można by mieć w nich pod dostatkiem miejsca nawet po śmierci. Przynajmniej przez jakiś czas...”

Mimo wszystko, mój Boże, jak bogaty i pełny byłbym teraz, gdyby ta miłość została mi dana bezwarunkowo, nieobciążona nadziejami, wyobrażeniami i roszczeniami serca, które ze strachu przed utratą wydaje się niezdolne do objęcia swojego udziału w szczęściu.

Jak nie sprawiła mi, nie podejrzewającemu niczego, ni strachu, ni zmartwienia, wtedy, gdy mnie czekała — taką i teraz musi ona być, być może przetrwana (a przez to nie mniej obecna, gdyż co mogłoby być w niej przemijającego!), być może wciąż jeszcze czekająca przede mną.

Zasadą mojej pracy jest namiętne podporządkowanie się przedmiotowi, który mnie zajmuje, do którego, innymi słowy, przynależy moja miłość. W końcu następuje odwrócenie tego podporządkowania, dla mnie samego zaskakujące, w nagle nadarzającym się we mnie akcie twórczym, w którym działam i przezwyciężam z równą niewinnością, z jaką w poprzedniej fazie czysto i niewinnie byłem podporządkowany.

Być może dla serca działającego w takich warunkach bycie kochanym obraca się zawsze w katastrofę. Podporządkowuje się ono, jak to ma w zwyczaju, kochankowi, którego nie musi kształtować, którego jednak ze względu na swoje nieskończone ustępstwo kusi do coraz to nowych zagarnięć. Odwrotność zaś, która w tym przypadku byłaby po prostu miłością do kochającego — chciałoby się niemal powiedzieć, przeciw niemu — nigdy nie może zupełnie się powieść wobec jego przewagi. Dlatego doświadczenie miłości jawi się jako, by tak rzec, skarłowaciały, bezsilny skutek uboczny doświadczenia twórczego, jego degradacja — i pozostaje nieumiejętne, nieopanowane oraz, mierząc względem wyższego rzędu owego osiągnięcia, niedopuszczalne.

Ach, żyję teraz tak, jakbym właśnie przybył, by spędzić kilka tygodni w tym miejscu, słynnym ze swego elektrycznego tartaku, ... bez żadnych szczególnych oczekiwań wobec tego pobytu, gdyż nawet najmniejsze byłyby dla mnie nazbyt wyczerpujące...

Samotność, w której zakotwiczyłem się przez ostatnich dwadzieścia lat, nie może stać się wyjątkiem, „urlopem”, o który musiałbym błagać nadzorujące szczęście, przytaczając szereg usprawiedliwień. Muszę w niej żyć bez jakichkolwiek granic. Musi pozostać podstawą świadomości, do której zawsze mogę powrócić, nie zamierzając szybko uzyskać doraźnej korzyści, nie oczekując, że stanie się ona dla mnie koniecznie płodna; lecz nieumyślnie, bez napięć, niewinnie: niczym do miejsca, do którego przynależę.

Co za moce się zmówiły, aby się spotkać w mym sercu? ... Wycofują się zauważywszy, że jest zamieszkałe.

Ktoś, komu nie wolno liczyć na bycie kochanym ani kochanie w rzeczywistych rachubach swojego serca.

(Jak bardzo jestem zmęczony koniecznością wykonywania wszystkich tych kontr przeciw atakom miłości — gdzie jest serce, które nie ”zamówiło” u mnie określonego szczęścia na własną miarę, lecz które pozwoliłoby mi przygotować dla niego to, co wypływa ze mnie niewyczerpanie?)

Dążenie i przeciwdążenie: jak mnie to męczy. Gdzie jest serce, które nie „zamówiło” u mnie szczęścia na własną miarę, lecz które pozwoliłoby mi przygotować dla niego to, co wypływa ze mnie niewyczerpanie?

Na to nie ma jednak zgody. Ach, niech się te walki wreszcie skończą! Niech będzie tak jak w ostatniej pieśni Girarta de Roussillon:
„Wojny się skończyły, zaczęły się dzieła.”

Albo Rimbaud:
Choć raz porywczym sercem wstrząsnąć językiem, aby na chwilę chociaż stał się bosko „bezużyteczny” — a potem odejść, nie oglądać się za siebie, zostać kupcem. Wiedziałem to całą zimę: muszę ku czemuś kierować me myśli. Niestety — to jest najgorszą stratą: zgubić coś nieznanego, nieodgadnionego.

Te dni należą do najtrudniejszych... Smutek niespełnionych atakuje teraz me ciało niczym rdza; nawet sen odmawia ukojenia — w półśnie puls uderza w skronie jak ciężkie kroki, które nie mogą się uspokoić.

Gdybym mógł Cię zawołać... ale to właśnie zniszczyłoby moją ostateczność — ten sąd, przed którym rozpoznaję siebie. Sama pisałaś niedawno, że nie należę do tych, których można pocieszyć miłością. Tak właśnie jest. Cóż bowiem ostatecznie mogłoby być dla mnie bardziej bezużyteczne niż pocieszone życie? To wszystko mnie nie zaskoczyło, jak dopada głupców w ich oszołomieniu. Podczas gdy moi sędziowie z przerażającą powolnością, w świetle mojego szczęścia odczytywali wyrok, ja stałem po ich stronie, ogarniając już wzrokiem cały werdykt.

Jednak pewnego wieczoru nie mogłem już tego dłużej znosić. Ochronna, wciąż jeszcze strzegąca wszystkiego cisza domu i moje przerażające obnażenie w samym jej środku sprawiły taki rozłam w mym sercu, że byłem przekonany, że dłużej nie będę potrafił już żyć. Nie mogąc czytać ani nawet patrzeć w zazwyczaj tak pocieszający ogień jodłowych bali, przyniosłem kilka przypadkowych, nigdy nie otwieranych albumów z półek biblioteczki i zmusiłem się, by je przeglądać strona po stronie. Były to reprodukcje obrazów ze zbiorów wielkich galerii, rozdrażniły mnie swą niedokładną, nieharmonijną barwnością, nie wiem, w jak wiele spośród tych obrazów się wpatrywałem, w niezliczone ilości, coraz szybciej i szybciej: nagle uświadomiłem sobie, że przez cały ten czas myślałem tylko: dokąd? dokąd? Dokąd na wolność? Dokąd ku błogostanowi autentycznego istnienia? Dokąd w niewinność, odtąd już niezbywalną?

Doszedłem do siebie, stałem się bardziej uważny, a nawet napięty. Jak gdyby nagromadzone w mym wnętrzu skupienie wybiło nagle na zewnątrz, zanurzyłem się w leżący akurat przede mną arkusz. Była to tak zwana „Madonna z Lukki” Jana van Eycka, piękna w swym czerwonym płaszczu, podająca delikatną pierś prosto siedzącemu i w powadze pijącemu dziecku.

Dokąd? Dokąd?

I nagle zapragnąłem, ach, zapragnąłem z całą żarliwością, na jaką potrafiło się zdobyć me serce, być: nie jednym z tych dwóch jabłek na obrazie, jednym z tych namalowanych jabłek na namalowanym parapecie, nawet to wydało mi się zbyt wielkim przeznaczeniem... Nie: stać się delikatnym, znikomym, niepozornym cieniem tego jabłka — to było pragnienie, w którym skupiła się cała moja istota.

I jakby spełnienie tego było możliwe, jakby samo to pragnienie dało cudownie pewny wgląd, łzy wdzięczności pociekły z moich oczu. Czasem w nieustannie wystawiającej mnie na próbę nędzy tych dni jestem zaskakiwany przez coś takiego jak przeczuwany blask nowej duchowej radości: jak gdyby wszystko stało się jednak prostsze, a niewymowny los dał się w przybliżeniu uchwycić. Bo czy nie o to ostatecznie chodzi (jeżeli trzeba to wypowiedzieć): że jasność i ciemność w moim wnętrzu nie mogą być określane przez dominujący wpływ jakiegoś człowieka, lecz tylko przez coś bezimiennego. Stanowi to, by tak rzec, minimum mojej pobożności: rezygnując z tego, musiałbym cofnąć się przed pierwszą stację na drodze krzyżowej mojego życia — przed najwcześniejszą, najcichszą i najswobodniejszą decyzję. Przed siebie samego.

[Szkic listu:]

Zamek B., bez daty

...zawsze. Komu, kochana, komu, jeśli nie Tobie mam powierzyć tę trudną konkluzję mojego serca? Jeśli sprawia Ci ona ból, pomyśl, jak wielkie musiało być cierpienie, które mi dyktowało te słowa.

Źle postąpiłem; zdradziłem. Po sześciu latach zniszczenia i zahamowania nie zrobiłem użytku z okoliczności, jakie były mi dane w B. dla tego nieodraczalnego wewnętrznego zadania; los wytrącił mi je z rąk. Muszę się teraz do tego przyznać.

Wiesz, kochana, jak bardzo podobały mi się te okoliczności, od przypadkowych aż do najistotniejszych, jak zdecydowanie na nie przystałem. Chciałaś uczynić swoje, aby je dla mnie uchronić: nie udało się nam.

Drugiego grudnia, zaraz po radosnej próbie napisania po francusku przedmowy, udało mi się zanotować pierwsze linijki pracy, w której miało się dokonać moje nowe wewnętrzne scalenie. Czwartego grudnia przerwano mi za sprawą niewdzięcznego zadania korespondencji urodzinowej, szóstego zaś dotarły do mnie pierwsze niepokojące wieści z G.

Wiesz, jak to się dalej potoczyło; wiesz wszystko, nie mam nic więcej do powiedzenia.

Widzisz, poprzestałem na moim małym poronionym płodzie z drugiego grudnia; dzieło i życie, które mnie przepełniało, w nim się wyczerpały.

Odzywały się we mnie raz to dobre, a nawet błogosławione znaki, raz to cierpienie i rozpacz — wstrząsom nie było końca, nie mogłaś im zapobiec. (Cóż pomagało wiedzieć, że powinienem doznawać szczęścia lub wstrząsów wyłącznie za sprawą mej pracy!)

Także później, także teraz, także w tych ostatnich tygodniach nie byłem w stanie osiągnąć stanu mojej naturalnej samotności, w którym jedynie potrafię zapanować nad sobą. Moje serce zostało wytrącone ze środka swej orbity ku obwodowi, gdzie było mu najbliżej do Ciebie — tam może być wielkie, czułe, radosne lub zaniepokojone — nie jest ono we własnej konstelacji, nie jest to serce mojego życia.

W naszej najsłodszej i może najsprawiedliwszej godzinie, ukochana, zapewniałaś, że mogłabyś mnie obdarzyć wszystkimi rodzajami miłości. Ach, opamiętaj się... na tę, jakkolwiek by jej nie nazwać, która udziela mi mego życia i może nawet je wzmaga. Nie mogę wyrzec się siebie. Gdybym zrezygnował z wszystkiego, co moje i — za czym czasem tęsknię — ślepo się rzucił w Twoje ramiona, zatracając się w nich — trzymałabyś wówczas kogoś, kto porzucił sam siebie: nie trzymałabyś mnie, nie mnie. Nie mogę nałożyć maski, nie mogę się też zmienić. Dokładnie tak, jak w dzieciństwie klęczałem przed gwałtowną miłością mego ojca, tak teraz klęczę przed światem i proszę tych, którzy mnie kochają, aby mnie oszczędzili. Tak, niech mnie oszczędzą! Niech nie wykorzystują mnie do swego szczęścia, lecz niech mnie wspierają, abym rozwinął najgłębsze, najbardziej samotne szczęście w sobie, bez którego wielkich świadectw nigdy by ostatecznie i tak mnie nie pokochali.

Przełożył Andrzej Serafin

Zebrane przez Rilkego pod koniec kwietnia 1921 notatki i szkice listów z minionej zimy stanowią „kronikę niepowodzenia, okropnej i rozpaczliwej porażki”. Jak pisze, „zebrał te luźne kartki pod tytułem Testament, zapewne dlatego, iż owe wglądy w jego osobliwy los wyrażają wolę, która pozostanie ostatnią, nawet jeśli jego serce wciąż jeszcze czeka wieloletnie zadanie”. Rękopis Testamentu Rilke przekazał w ręce Nanny Wunderly-Volkart, a jedyny odpis posłał swemu wydawcy Antonowi Kippenbergowi, szefowi Insel Verlag. Tekst został opublikowany w 1974 roku.