Korespondencja
Do Clary Rilke, 24 czerwca 1907 roku
Dzieła sztuki są zawsze owocem życia w zagrożeniu, wynikiem podążania za doświadczeniem aż do ostatecznego końca, tam, dokąd żaden człowiek nie jest już w stanie dotrzeć. Im dalej podąża się ową drogą, tym bardziej osobiste, wyjątkowe, niepowtarzalne staje się owo doświadczenie, zaś dzieło sztuki jest koniecznym, nie dającym się stłumić, możliwie ostatecznym wyrazem owej wyjątkowości… W tym kryje się sekret niewyobrażalnej pomocy, jaką dzieło sztuki przynosi temu, kto musi je stworzyć — iż jest ono jego podsumowaniem, paciorkiem różańca, na którym życie twórcy odmawia modlitwę, wciąż powracającym dowodem jego jedności i prawdziwości, acz objawionym wyłącznie jemu samemu, będąc dla innych, na zewnątrz, bezosobowym, bezimiennym, koniecznością jedynie, rzeczywistością, istnieniem.
Zdani jesteśmy zatem na to, by mierzyć samych siebie miarą rzeczy ostatecznych, zarazem jednak zmuszeni bodaj nie wypowiadać, nie dzielić z nikim, nie zdradzać owej ostateczności, zanim nie przyoblecze się ona w kształt dzieła sztuki; albowiem dziełem owym stać się musi w swej wyjątkowości, której nikt inny nie zdołałby pojąć, poniekąd jako osobiste szaleństwo, by w nim się uprawomocnić, by objawić swe znaczenie, niczym znak przyrodzony, który dopiero w przezroczystości dzieła sztuki staje się widzialny. — A mimo to w dwu przypadkach wyznania artysty wydają mi się w pełni uprawomocnione; w obliczu ukończonego dzieła sztuki tudzież w nurcie powszedniego życia, kiedy to człowiek uświadamia sobie, kim się dzięki swej pracy stał, czerpiąc z tego pociechę, siłę i — w najbardziej pokornym znaczeniu tego słowa — podziw. Wszelako w jednym, jak i w drugim przypadku trzeba pokazać owoce swej pracy, nie jest zaś dowodem braku zaufania, odrzucenia czy wykluczenia, jeśli się nie przedkłada narzędzi swego rozwoju, kryjących w sobie tyleż zamętu, udręki, istotnych jedynie dla osobistego pożytku. Często rozmyślam o tym, jak obłąkańczą byłoby rzeczą, jakże dlań druzgocącą, gdyby van Gogh musiał z kimś dzielić wyjątkowość swej wizji, musiał z kimś roztrząsać motywy, nim wykorzystał je w swych obrazach, owych istnieniach, które całą duszą przyznają mu rację, które zań ręczą, które potwierdzają jego rzeczywistość. Czasem przywoływał je w listach (aczkolwiek pisząc zazwyczaj o dziełach już ukończonych); niemniej, skoro tylko zjawił się Gauguin, ów wytęskniony towarzysz, bratni duch — w przystępie rozpaczy obciął sobie uszy, kiedy obaj byli już skłonni się znienawidzić i strzelić do siebie przy nadarzającej się sposobności. To tylko jedna kwestia: uczucie łączące artystów. Czymś zgoła innym jest obecność żony. Kwestia trzecia (acz jedynie do wyobrażenia jako zadanie dla wyższych roczników) to komplikacje wynikające z okoliczności, że żona także jest artystą. Ach, to zupełnie nowe zagadnienie, a myśli kąsają człowieka ze wszystkich stron, jeśli się w nie choćby i trochę zagłębić. Lecz o tym dość już na dzisiaj. — Mój stosunek do „modeli” z całą pewnością nie jest jeszcze właściwy, szczególnie jeśli się zważy, iż nie potrafię zgoła wykorzystać modeli ludzkich (dowód: wciąż jeszcze ich nie tworzę), i skupiam się całymi latami na kwiatach, zwierzętach i krajobrazach. (Początkowa scena Alkestis jest być może pierwszym krokiem w świat „postaci”).
Jak widzisz… piszę spiesznie, by mieć czas dla innych również rzeczy. Nie oceń źle pośpiechu mego pisma; treść się zeń nie zrodziła, także i sama potrzeba pisania. Egoistycznie ponawiam mą prośbę o szczegóły Twej rozmowy o Rodinie; sam nie wiem, czemu wydaje mi się, że warto by było poznać jej szczegóły…
Przełożył Dariusz Guzik. Przekład tego listu, wraz z przypisami tłumacza, został opublikowany w czasopiśmie Topos, nr 5/2008.
Do Clary Rilke, 8 marca 1907 roku
List mój rozminął się w drodze z Twym uroczym opisem przedwieczornych przejażdżek, o których więcej się dowiedziałem z Twoich słów przytomnych, niźli sama przypuszczałaś, spisując je pospiesznie. Twoje notatki są dobre, pewne, zdecydowane; kiedy tak wraz ze mną ponownie się w nie zagłębisz, będziesz zdziwiona, jak wiele się w nich kryje. A wówczas niejedno, mnóstwo, wszystko inne zostanie dopowiedziane, uzupełnione i poszerzone, i być może uda nam się z tego wszystkiego ułożyć podróż egipską, w jaką nikt jeszcze nie zdołał wyruszyć, o jakiej nikt jeszcze nie umiał opowiedzieć. Gromadź wszelkie wrażenia; nie myśl o listach, które muszą je relacjonować i wyrażać w zrozumiały sposób; chwytaj to i owo śpiesznymi ruchami: raptownie przemijające wrażenia, wejrzenia, rozbłyskujące na krótko, migotliwie trwające w Tobie bodaj przez sekundę pod wpływem jakiegoś zdarzenia; wszystko na pozór nieistotne, co częstokroć nabiera znaczenia poprzez chwilową intensywność naszego spojrzenia lub też dlatego, że dzieje się w miejscu, w którym przeistacza się w doskonałość we wszelkiej swej drugorzędności, staje się nieustannie obowiązujące, o głębokim znaczeniu dla osobistego zrozumienia, które rozświetlając nas w tej samej chwili, stapia się z sensem owego obrazu.
Patrzenie to zaiste zdumiewająca rzecz, o której wiemy zgoła niewiele. Nasze patrzenie jest całkowicie zwrócone na zewnątrz nas samych, lecz właśnie wówczas rzeczy zdają się w nas istnieć, rzeczy, które z utęsknieniem czekały chwili, kiedy nie będzie się na nie spoglądać; podczas gdy one spełniają się w nas, nietknięte i dziwnie anonimowe — w zewnętrzny przedmiot wrasta ich znaczenie, ich przekonujące, pełne siły imię, jedyne możliwe imię, w którym my, szczęśliwie i ze czcią, rozpoznajemy to, co dokonuje się w naszym wnętrzu, acz sami tego nie dostępując, jedynie hołubiąc myślą w ciszy, w oddaleniu, pod znakiem obcej jeszcze rzeczy, wyobcowanej na nowo już następnej chwili. — Często zdarza mi się doświadczyć wzruszenia na widok jakiejś twarzy; rankiem na przykład, kiedy to zaczynają się zazwyczaj ukazywać. Człowiek zdąży już zaznać wiele słońca, mnóstwo światła, i kiedy znalazłszy się w cieniu zaułka ujrzy naraz przed sobą twarz jakąś, pod wpływem kontrastu dostrzeże swą istotę z taką wyrazistością (wyrazistością wszelkich niuansów), iż chwilowe wrażenie urasta mimowolnie do rangi symbolu. Mocniej niż kiedykolwiek życzyłbym sobie spotkać kogoś, kto potrafiłby malować; malować poważnie. Wyobraź sobie: zielona czworokątna łąka, łagodnie opadająca ku życzliwemu morzu barwy ciężkiego błękitu, obok którego ją usadowiono, oddzielona jedynie pionowym zboczem starej podwaliny, niewidocznym dla oczu. Na łące tej siedząca kobieta, odziana w rabarbarową czerwień i pomarańcz; druga kobieta, spowita w przekwitłą zieleń, przechadza się tu i tam, pod rozwieszonymi białymi prześcieradłami i obrusami, suszącymi się na sznurkach, którymi we wszystkie możliwe strony targają podmuchy wiatru, tworząc formy zapadłe i ściągnięte, pełne półprzezroczystych cieni, to znów efektownie wydęte, wciąż przetykane wyrazistym błękitem morza i zalane przez nieustannie przenikające wszystko niebo… itd. Czy sprawiłoby to radość P. B.? To prawdziwy grzech, próbować opisać to atramentem. Dlaczego nie zjawi się jakiś malarz i nie wygna przekupniów ze świątyni, i nie uczyni tego, co konieczne i oczywiste?
A zatem, rób mnóstwo notatek, bezpośrednich, nieprzejrzanych (bowiem przy czytaniu nie jest się sprawiedliwym, a wiele z tego, co podczas notowania wydaje się niezbędne, jawi się potem nie na miejscu); a jeśli możesz, sporządzaj też podobne szkice, z wszelką bezwzględnością wiedzionej chwilą kreski. A wszystko to jedynie jako materiał, który później przejrzymy, omówimy i złożymy w miejscach naturalnych załamań. Zobaczysz, że będą pasować. Lecz musi być ich wiele, by można je było przed siebie wytrząsnąć i po nie sięgać. Im więcej, tym lepiej. — Pisz krótko i bądź oszczędna w słowach gwoli Twych zapisków i szkiców… Patrz, patrz, patrz…
Przełożył Dariusz Guzik. Przekład tego listu, wraz z przypisami tłumacza, został opublikowany w czasopiśmie Topos, nr 5/2008.
Do Clary Rilke, 20 stycznia 1907 roku
I znów nastała niedziela, ja zaś wciąż poddaje się radosnemu nastrojowi naszego miłego spotkania, jakbym za chwilę miał Cię znów ujrzeć u stóp Villa Pagano. Kiedy jednak unoszę wzrok, spojrzenie pada na rozłożony przede mną atlas, na wciąż ten sam, znany mi już dobrze obraz, prezentujący się niczym drzewo rodowe, świadectwo długiego niezwykle żywota jakiegoś antenata, które u kresu bujnie się rozgałęzia i poszerza. Wciąż na nowo spoglądam na ów nurt czyniący cuda, i coraz to bardziej zdaje się on odkrywać przede mną historię bogów tej krainy; owo tajemnicze, nigdy nie rozpoznane źródło bóstwa, wytryskające z niewyczerpanych zasobów wysoko położonych jezior, jego długą, władczą, potężniejącą drogę, na której czyniło ono wciąż to samo wobec wszystkiego, co napotkało, i w końcu jego rozpad pośród licznych rozgałęzień, wielu pomniejszych bogów, wśród których niknie, zatraca się, blaknie każda kultura.
Postarałem się o wielkiego Andree i zagłębiam się w tę dziwnie jednolitą kartę; podziwiam bieg nurtu tej rzeki, wijącej się w górę niczym kreska Rodina, pełnej przeobrażonych ruchów, przypominających szew ludzkiej czaszki, o milionie drobnych gestów, którymi zwraca się ona to w lewo, to w prawo, niby ktoś, kto przeciskając się przez tłum, obdarowuje wszystkich wokół, to tu, to tam dostrzegając człowieka spragnionego, i tylko z wolna posuwa się naprzód. — Po raz pierwszy potrafię odczuć rzeczywistość rzeki, jej istotę, realność aż do granic personifikacji, jak gdyby miała ona swój własny los, mroczne narodziny i ogromną, rozgałęzioną śmierć, pomiędzy nimi zaś swoje życie — długi, niesamowity, książęcy żywot, który wszystkich zajmował, każdego, kto znalazł się w jego pobliżu, przez lat tysiące; tak był ogromny, tak wymagający, tak trudny do pokonania. (Jakże bezosobowa była natomiast Wołga, jakże była jedynie bezkresną drogą śród owej wzniosłej krainy, której bóg wciąż jeszcze zewsząd dojrzewa). — Kiedy jednak podążam drogą owego błogosławionego cudotwórcy, mijając nazwiska nabrzmiałe od prastarych znaczeń, niczym odblask jego widzialności i pewności ukazuje się pustynia, niepewna, bez końca i bez początku, niby dzieło nieukończone; przestrzenie, które czasem unoszą się wszędzie, druzgocąc niebo swoją pustką, tkanina prastarych dróg, które znoszą się wzajemnie, morze, którego odpływ odsłania dno, zaś przypływ sięga gwiazd, wznosząc się niczym popędliwa pasja, nieobliczalna, niepojęta, niepowstrzymana. Jeśli się widziało morze i przywykło do nieskończonej obecności niebios, która niczym w lustrze odbija obraz płaskiej ziemi, zaś w innych stronach wspiera się na jej górskich łańcuchach, jeśli się tego wszystkiego pojęło choćby i część, wówczas zostaje jeszcze to jedno, niepojęte: pustynia. Zobaczysz ją. Zobaczysz głowę wielkiego Sfinksa, która z trudem wznosi się ponad wszechobecnym nabrzmieniem, ta głowa i to oblicze, które ludzie zaczęli kształtować w formie i wielkości, którego wyraz wszakże, spojrzenie i wiedza, zostały ukończone z niesłychaną powolnością, stąd jawi się zupełnie inna niźli nasze twarze. My tworzymy obrazy z nas samych, korzystamy z każdej sposobności, by przemienić się w twórców świata, wznosimy rzecz za rzeczą wokół naszego wnętrza — tu zaś istniała rzeczywistość, która poddała się owym rysom, rysom z kamienia. Poranki tysiącleci, naród meandrów, rozbłysk i upadek niezliczonych gwiazd, gwiazdozbiorów wielkie trwanie, żar owych niebios oraz ich rozległość były tam, i były tam zawsze, nie zapomniane, lecz poddane głębokiej obojętności tego oblicza, tak długo, aż zdało się ono patrzeć, aż ukazało wszelkie znaki widzenia tych właśnie obrazów, aż niczym twarz zatraciło się we wnętrzu, w którym wszystko to istniało, sposobność, i żądza, i wszech-konieczność. A wówczas, w chwili, w której wypełniło się wszystkim, co istniało wokół, uformowane przez swe otoczenie, objawiło swój wyraz. Jakby wszechświat posiadł własną twarz, oblicze to odbijało obrazy daleko poza najodleglejsze z gwiazd, tam, gdzie żaden obraz nigdy nie istniał… Powiedz… czy tak właśnie nie jest? Myślę sobie, że tak być musi; nieskończona przestrzeń, przestrzeń, która wybiega poza gwiazdy, musiała, zda mi się, powstać wokół tej figury…
Przełożył Dariusz Guzik. Przekład tego listu, wraz z przypisami tłumacza, został opublikowany w czasopiśmie Topos, nr 5/2008.
Do Clary Rilke, 5 września 1902 roku
Myślę, że w ostatnich dniach, w czasie mego pobytu u Rodina, niektóre sprawy nabrały dla mnie jasności. Po śniadaniu, spożywanym w równie niespokojnej i dziwnej atmosferze jak to, które Ci niedawno opisałem, poszliśmy z Rodinem do ogrodu; usiedliśmy na ławce, sycąc oczy wspaniałym, rozległym widokiem na Paryż. Wokół panowała uroczysta cisza. W ślad za nami przybiegła dziewczynka (zapewne to córka Rodina), lecz on w ogóle nie zwrócił na nią uwagi. Dziewczynka zaś sprawiała wrażenie, jakby wcale tego nie oczekiwała. Przysiadła w pobliżu na ziemi i ze smutną miną rozgrzebywała powoli żwir wysypany na dróżce, szukając kamyków o dziwnym kształcie. Czasem podchodziła do nas i wpatrywała się w twarz Rodina, pogrążonego w rozmowie, lub też we mnie, kiedy właśnie o czymś opowiadałem. W pewnej chwili przyniosła nam fiołek. Dzierżąc kwiat w swej drobnej dłoni, położyła go nieśmiało na dłoni Rodina, chcąc go niejako złożyć w jego ręce, w jakiś sposób przytwierdzić do jego dłoni. Lecz dłoń ta była niczym wykuta w kamieniu; Rodin spojrzał przelotnie, po czym odwrócił wzrok od tej małej, płochliwej dłoni, od fiołkowego kwiatu, od dziewczynki, od tego przebłysku miłości, błądząc spojrzeniem napełnionym rzeczami, które zdawały się w nim bezustannie przyoblekać w kształt.
Opowiadał o sztuce, marszandach, o swej samotności; wypowiedział wiele pięknych słów, których sens zdołałem raczej przeczuć niż zrozumieć, gdyż często mówił nader niewyraźnie i spiesznie. Wciąż powracał do tematu piękna, które objawia się we wszystkim temu, kto go pragnie i potrafi właściwie zrozumieć, rozprawiał o rzeczach i ich wewnętrznym życiu — de regarder une pierre, le torse d’une femme… I wciąż, wciąż wspominał o pracy. Odkąd pogardza się pracą fizyczną, owym zaiste ciężkim rzemiosłem — mówił — zatracono całkiem jej istotę. W całym Paryżu znam ledwie pięciu czy sześciu ludzi, którzy naprawdę pracują, może paru więcej. A w szkołach, czymże się zajmują przez te długie lata — „komponują”, nie poznając zgoła niczego z istoty rzeczy. Le modelé… Wiem, co to znaczy — to rodzaj powierzchni, w przeciwieństwie na przykład do obrysu, to wszystko, co ów obrys wypełnia. To układ tych powierzchni oraz zasada nim rządząca. Czy możesz pojąć — dla niego istnieje wyłącznie le modelé… we wszystkich rzeczach, wszelkich ciałach, on uwalnia je z więzów, przekształcając, nauczywszy się tego od nich, w rzecz samoistną, to znaczy w rzeźbę, w dzieło sztuki rzeźbiarskiej. To dlatego fragment ramienia, nogi czy ciała jest dla niego całością, jednością, bowiem nie myśli on już o ramieniu, nodze czy ciele (to wydałoby mu się czymś nazbyt materialnym, czy rozumiesz — zbyt, by tak rzec, nowelistycznym), lecz o modelé, które się dopełnia, w pewnym sensie jest gotowe, zaokrąglone. To, co nastąpiło później, nadzwyczaj wiele tłumaczy. Dziewczynka przyniosła nam skorupę małego ślimaka, którą znalazła wśród kamieni. Rodin nie zainteresował się kwiatem — muszla zaś od razu przykuła jego uwagę. Wziął ją w swe ręce, uśmiechnął się, spoglądał wzrokiem pełnym podziwu, dokładnie obejrzał i rzekł raptem: Voilà le modelé grec16. W lot zrozumiałem jego słowa. Dorzucił jeszcze: Vous savez, ce n’est pas la forme de l’objet, mais: le modelé… Potem znaleźliśmy jeszcze jedną muszelkę, skruszoną i zmiażdżoną… — c’est le modelé gothique-renaissance, odezwał się Rodin z miłym, czystym uśmiechem na twarzy!… Wydaje mi się, iż chciał powiedzieć: Rzeczą moją, to znaczy rzeźbiarza par excellence, nie jest podziwiać czy studiować barwy lub kontury, lecz to, co stanowi o istocie rzeźby — powierzchnie. Ich rodzaj — czy są chropawe czy gładkie, lśniące czy zmatowiałe (nie ich barwa, lecz sama istota!). Rzeczy są nieomylne. Ten drobny ślimak przywołuje na myśl najwspanialsze dzieła greckiej sztuki — kryje w sobie tę samą prostotę, gładkość, ten samże wewnętrzny blask, ów jasny i uroczysty rodzaj powierzchni… I w tym właśnie rzeczy są nieomylne! Zawierają w sobie prawa w ich najczystszej postaci. Nawet fragmenty rozkruszonej muszli przynależą do tego samego rodzaju, znów staną się modelé grec. Ten ślimak na zawsze pozostanie całością, jeśli patrzeć nań przez pryzmat jego modelé, i nawet najdrobniejsza cząstka muszelki wciąż nosi w sobie le modelé grec… Dopiero teraz można dostrzec, jakiż postęp w sztuce oznacza jego rzeźbiarstwo. Czymże musiała być dlań owa świadomość, iż zgoła nikt przed nim nie poszukiwał jeszcze tego podstawowego elementu w plastyce! To on miał go odnaleźć — tysiące rzeczy odkrywało go przed nim, przede wszystkim nagie ciało. On miał go przeobrazić, to znaczy przemienić w swój własny wyraz, doń przywyknąć, wyrazić wszystko poprzez modelé, nie inaczej. Widzisz, tu kryje się owa druga tajemnica życia tego wielkiego artysty. Pierwszą było odkrycie w swej sztuce nowego podstawowego elementu; drugą zaś okoliczność, iż nie pragnął on od życia niczego więcej prócz tego, iżby wyrażać samego siebie, całą swą wewnętrzną istotę poprzez ów element. Ożenił się parce qu’il faut avoir une femme, jak mi wyjaśnił przy innej okazji, kiedy mówiłem mu o grupach ludzi, obcujących ze sobą, o przyjaciołach, uważając, że jedynie samotne dążenie może przynieść owoce; wówczas on wypowiedział to zdanie, rzekł: Non, c’est vrai, il n’est pas bien de faire des groupes, les amis s’empêchent. Il est mieux d’être seul. Peut-être avoir une femme — parce qu’il faut avoir une femme… mniej więcej te słowa… Zamilkł na chwilę, po czym odezwał się z cudowną powagą w głosie: …il faut travailler, rien que travailler. Et il faut avoir patience. Nie powinno się rozmyślać o zamiarze dokonania czegoś, winno się jedynie poszukiwać, próbować znaleźć własny środek wyrazu i z jego pomocą wypowiedzieć wszystko. Trzeba pracować i otulić się cierpliwością. Nie rozglądać się na prawo i lewo. Całe swe życie wciągnąć w ten krąg, niczego nie posiadać poza tym życiem. Rodin tak właśnie uczynił. J’ai y donné ma jeunesse, rzekł. Z pewnością to prawda. Trzeba poświęcić wszystko. Sceny przykrości w domu Tołstoja, niemiła atmosfera napełniająca pokoje Rodina — wszystko to świadczy o jednym: iż trzeba powziąć decyzję, trzeba wybrać jedno albo drugie. Albo szczęście, albo sztukę. On doit trouver le bonheur dans son art — tak mniej więcej wyraził to Rodin. I wszystko staje się tak oczywiste, zrozumiałe. Wszyscy wielcy ludzie pozwolili, by ich życie zarosło niczym zapomniana ścieżyna, i wszystko oddali swej sztuce. Ich życie skarlało jak organ, którego nie będą już potrzebować…
Rodin nie doznał niczego, co nie znalazłoby odzwierciedlenia w jego sztuce. Tak owo dzieło rozkwitało wokół niego. On sam nie zatracił się, nawet w owych latach, gdy brak pieniędzy zmuszał go do podjęcia niegodnej pracy; nie zagubił samego siebie, gdyż jego przeżycia nie pozostawały jedynie niespełnionym zamysłem, pod wieczór bowiem urzeczywistniał swe pragnienia, zrodzone w świetle dnia. Wszystko przyoblekało się zawsze w realny kształt. Rzecz to bowiem najważniejsza, iżby nie poprzestawać na płonnych marzeniach, skrytych pragnieniach, na poddawaniu się nastrojom, lecz bezustannie i niezłomnie przeobrażać wszystko w rzeczy. Jak czynił to Rodin. Dlaczego zdołał zwyciężyć? Nie dlatego bynajmniej, że zyskał poklask. Zaskarbił sobie niewielu przyjaciół, i — jak sam mawia — figuruje na indeksie. Wszelako istniało jego dzieło, ogromna, imponująca rzeczywistość, wobec której nie można pozostać obojętnym. Tym właśnie wywalczył dla siebie przestrzeń i prawo. Można wyobrazić sobie człowieka, który, hołubiąc w sobie wszystkie te doznania i pragnienia, byłby wyczekiwał lepszych czasów dla ich urzeczywistnienia. Któż darzyłby go szacunkiem; byłby jak starzejący się głupiec, odarty z wszelkiej nadziei. Lecz czynić, działać — w tym kryje się sens wszystkiego. Dopiero kiedy się czegoś dokona, gdy ma się dziesięć, może dwanaście rzeczy, 60, 70 aktów, a wszystkie zrodzone z wewnętrznej konieczności, wówczas zdobyło się kawałek lądu, na którym można stanąć z podniesionym czołem. Wówczas człowiek już się nie zagubi. Kiedy Rodin przechadza się pośród swych rzeźb, można odczuć ów powiew młodości, wewnętrznego przeświadczenia tudzież inspiracji do nowej pracy, jakie artysta nieustannie czerpie ze swych dzieł. On nie może już zbłądzić. Dzieło to stoi u jego boku niczym olbrzymi anioł, który go strzeże… jego przeogromne dzieło!…
Przełożył Dariusz Guzik. Przekład tego listu, wraz z przypisami tłumacza, został opublikowany w czasopiśmie Topos, nr 5/2008.
Do Clary Rilke, 2 września 1902 roku
Godzina piąta po południu… czy czujesz moją bliskość? Jestem przy Tobie. Właśnie otrzymałem dwa listy skreślone Twą ręką, moja Droga; jeden wypełniają Twe myśli, drugi — załączniki. Dziękuję, Kochana, za wszystkie słowa, które kierujesz do mnie, dźwięczą one we mnie i trwają w oczekiwaniu na następny list, tak iż zawsze przepełnia mnie brzmienie Twego głosu. Dziękuję za rezedę, której urocza woń roznosi się wokół. W niedzielę napisałem do Ciebie dość obszernie, dziś, nim przejdę do moich spraw, pozwól, że wpierw przywołam Twój ostatni list. Burza. Czy aż takie burze huczą na Waszym niebie?! Tutaj również czasem rozlega się grzmot, chmury zasnuwają niebo, po czym zrywa się ulewa; deszcz pluszcze nieprzerwanie, godzina za godziną, a kiedy umilknie, powietrze jest niezmiennie ciężkie i przytłaczające jak ołów. — Pięknie opisałaś burzę; kiedy opowiadasz o takich zjawiskach, potrafisz oddać w pozornie zwięzłej formie nieskończenie wiele z tego, co niewyrażalne — niczym wielki poeta. Niczym poeta kreślący requiem, którym w istocie jesteś. Niech zagości w Was spokój, moje drogie, nie trwóżcie się, uważajcie na siebie. Z każdym zdarzeniem myślę tylko o Tobie i Ruth; i niech spłonie cała ta moja pisanina…
Nie mam dziś (przypuszczalnie wskutek upału) polotu w pisaniu, kulawe to myśli; mimo to kilka słów jeszcze, krótkich, ważnych.
Wczoraj, w poniedziałek o trzeciej po południu, po raz pierwszy odwiedziłem Rodina. Atelier przy rue de l’Université 182. Dotarłem tam statkiem kursującym po Sekwanie. Rodin pracował właśnie nad modelem, pozowała mu dziewczynka; w ręku trzymał niewielki kawałek gipsu. Przerwał pracę, podsunął mi fotel; nawiązaliśmy rozmowę. Emanował dobrocią i łagodnością. Przeniknęło mnie uczucie, jakbym go już znał, od dawna, a teraz spotkał kolejny raz. Wydał mi się niższy, acz zarazem potężniejszy; człowiekiem o dobrotliwym i szlachetnym usposobieniu. To czoło, sposób, w jaki kształtuje się nos, wypływający z niego niczym statek z portu… to zaiste wielce osobliwe. Jego czoło i nos jakby ryte w kamieniu. A z jego ust rozbrzmiewa mowa, której dźwięki przenika dobroć, szczerość i młodość. Taki też jest jego uśmiech, na poły zakłopotany, na poły radosny uśmiech obdarowanego dziecka. Od razu odczułem, że darzy mnie sympatią. Rozmawialiśmy czas jakiś — na ile pozwoliły nam moja znajomość języka oraz jego zajęcia. Przekazałem mu Twoje pozdrowienia, które przyjął z powagą i życzliwością. Nie były to pozdrowienia, jakie się na ogół przynosi. On zaś przyjął je inaczej, niż się to zazwyczaj czyni.
Następnie Rodin powrócił do swej pracy, prosząc, bym obejrzał wszystko, co mieściło się w atelier. A jest tego niemało. Jest tam „Dłoń”. C’est une main comme-ça — rzekł Rodin, czyniąc własną dłonią tak przemożny i kształtujący gest, iż można było sądzić, że wyrastają z niej rzeczy. — C’est une main comme-ça, qui tient un morceau de terre glaise avec des… A wskazując na niezwykłe, w głęboki i tajemniczy sposób złączone postacie: c’est une création ça, une création… Zabrzmiało to wspaniale… Francuski wyraz zatracił swój wdzięk, acz nie nabrał kłopotliwego ciężaru niemieckiego odpowiednika „Schöpfung”… uwolnił się, wykupił z niewoli wszelkich języków… pozostał sam w świecie:
création…
Jest tam płaski relief, który Rodin zwie „Jutrzenka”. Głowa młodziutkiej dziewczyny o cudownie młodzieńczym czole, czysta, urocza, jasna i skromna, a poniżej, z głębi kamienia, wynurza się dłoń, która osłania od blasku dnia oczy mężczyzny, budzącego się ze snu. Te oczy są nieomal zatopione w kamieniu (tak wspaniale przedstawiono postać „nie w pełni przebudzonego” — tak plastycznie) — widać jedynie usta i brodę. — Jest również portret kobiety. Jest tam o wiele więcej, niż zdołałbym opisać, a wszystko, co małe, tchnie taką wielkością, iż przestrzeń atelier H zdaje się rozciągać ku nieskończoności, by objąć sobą wszystko.
A dziś — dziś o dziewiątej rano pojechałem koleją do Meudon (gare Montparnasse, stamtąd dwadzieścia minut jazdy). Willa, którą sam nazwał „un petit château Louis XIII”, nie odznacza się jakimś szczególnym pięknem. — Ma troje okien od frontu, ściany z czerwonej cegły z żółtawymi obramowaniami, szary, stromo opadający dach, wysokie kominy. U stóp willi rozpościera się cały „malowniczy” nieład Val Fleury, wąskiej doliny usianej ubogimi domami, przypominającymi domostwa stojące pośród włoskich winnic. (Samych winnic też chyba tu nie brak, skoro stroma, plugawa ulica, wiodąca przez miejscowość, zwie się rue de la Vigne…). Trzeba przejść przez most, po czym pokonać jeszcze odcinek drogi, mijając niewielką austerię, całkiem włoskiego pokroju. Drzwi znajdują się po lewej stronie. Najpierw długa aleja kasztanowa wysypana grubym żwirem. Dalej małe drzwi z drewnianą kratą. I znów takie same drzwi. Minąwszy węgieł niewielkiego czerwonożółtego domu spostrzega się — niczym cud — ogród pełen kamiennych i gipsowych rzeźb. Ogromny pawilon Rodina, ten sam, który podczas Wystawy stał przy Pont de l’Alma, przeniesiono obecnie do jego ogrodu; wraz z kilkoma innymi atelier, w których pracują kamieniarze oraz sam Rodin, pawilon ten wypełnia ogród nieomal bez reszty. Są tam również pomieszczenia do wypalania gliny i wszelakiego rzemiosła. Imponujące, niezwykłe wrażenie sprawia ta olbrzymia jasna hala, wypełniona mnóstwem oślepiająco białych figur, spozierających przez liczne wysokie szklane drzwi niczym mieszkańcy jakiegoś akwarium. Ogromne to wrażenie, przeogromne. Od razu, nim jeszcze przekroczy się próg pawilonu, dostrzec można, iż te setki form życia są jednością — drgnieniem jednej siły i jednej woli. Czego tam nie ma — jest wszystko. Marmurowy „La prière”; gipsowe odlewy wszystkich nieomalże prac. — Niczym dzieło całego stulecia… prawdziwa armia rzeźb. Ogromne witryny, wypełnione po brzegi wspaniałymi fragmentami „Porte de l’Enfer”. To nie do opisania. Wszędzie rozłożone są same fragmenty, jeden obok drugiego. Akty wielkości mojej dłoni, i większe… lecz tylko ułamki, prawie żaden niezachowany w całości — często jedynie część ramienia, kawałek nogi, ułożone obok siebie, i fragment tułowia, jakby im przynależny. To znów tors jakiejś figury, do którego przylega głowa innej postaci, ręka zaś jeszcze innej… jak gdyby w te dzieła uderzyła jakaś niesłychana nawałnica, niespotykana niszczycielska siła. A jednak, im uważniej się patrzy, tym głębsze rodzi się przekonanie, iż wszystko to nie tworzyłoby tak spójnej całości, gdyby w całości zachowały się poszczególne figury. Każdy z tych okruchów stanowi część tak nadzwyczajnej i wzruszającej jedności, mogąc istnieć samodzielnie i nie wymagając zgoła jakiegokolwiek uzupełnienia, iż zapomina się, że są to jedynie fragmenty, a nierzadko fragmenty odrębnych figur, co tak nieodłącznie przylgnęły do siebie. Nagle odnosi się wrażenie, iż rzeczą uczonego jest ujmować bryłę jako całość — zaś rzeczą artysty tworzyć z fragmentów nowe związki, nowe, wspanialsze, bardziej prawidłowe jedności… trwalsze w swej wieczności… To bogactwo, to nieskończone, dokonujące się tworzenie, ta przytomność umysłu, czystość i gwałtowność ekspresji, ta niewyczerpana obfitość, ta młodość, „wciąż mieć coś jeszcze do powiedzenia, wciąż jeszcze coś najlepszego”… — to nie ma sobie równych w historii ludzkości. Są tam również stoły, stołki, komody… po brzegi zastawione drobnymi fragmentami rzeźb z wypalanej gliny barwy ochry i złocistego brązu. Ramiona nie większe od małego palca mojej dłoni, niemniej tak nieodparcie tchnące życiem, iż w człowieku serce kołacze. Dłonie tak niewielkie, że przykryć je można dziesięciogroszówką, lecz napełnione ogromem wiedzy, dokładnie wyznaczone, acz zgoła nie małostkowe… jak gdyby jakiś olbrzym powiększył je niepomiernie — takimi czyni je ten człowiek w swych zdolnościach. Emanuje z niego wielkość; kiedy tworzy swe nieduże, iście filigranowe rzeźby, i tak przerastają one ludzi… spoglądając na te drobne, rozłożone wszędzie dzieła, które wziąć można do ręki, poczułem się jak niegdyś w Petersburgu, przed małą Wenus odnalezioną podczas wykopalisk… Tutaj są ich setki, żadna z rzeźb niepodobna do innej — każda przeniknięta uczuciem, każda kryjąca w sobie cząstkę miłości, oddania, dobroci i dociekań. Pozostałem w Meudon mniej więcej do godziny trzeciej. Czasem podchodził do mnie Rodin, zadawał pytania, zamieniał kilka słów, nieistotnych. Język jest dla nas barierą zbyt trudną do przełamania. Ofiarowałem mu dziś me wiersze — gdyby tylko mógł je przeczytać… „Sąd Ostateczny”, jak mniemam, przemówiłby do niego. Uważnie przekartkował cały tomik. Wydaje mi się, że szata graficzna wywarła na nim wrażenie, szczególnie w „Księdze obrazów”. I teraz oto stoją bezradnie te durne języki niczym dwa mosty, co spinają brzegi tej samej rzeki, lecz oddziela je od siebie bezdenna przepaść. To tylko błahostka, przypadek, a jednak dzieli…
Po dwunastej Rodin zaprosił mnie na déjeuner, który spożywano w ogrodzie; dziwne to było śniadanie. Madame Rodin (widziałem ją już wcześniej — lecz nie zostałem jej przedstawiony) sprawiała wrażenie zmęczonej i rozdrażnionej, jej gesty były nerwowe i niedbałe. Naprzeciw mnie zasiadł pewien Francuz o czerwonym nosie, któremu także nie zostałem przedstawiony. Obok mnie usadowiła się mała, urocza dziewczynka, mająca może dziesięć lat (o niej również nic bliższego nie wiem…). Ledwie zajęliśmy miejsca, Rodin począł narzekać na brak punktualności przy podawaniu do stołu; sam był już ubrany, by wyruszyć do miasta. Wówczas Madame Rodin straciła nerwy. Comment, rzuciła, puis-je être partout? Disez-le à Madeleine (przypuszczalnie chodziło o kucharkę), po czym z jej ust popłynęła rzeka słów spiesznych i gwałtownych, w których nie pobrzmiewał zgoła gniew czy złość; wypowiedział je raczej ktoś wielce urażony, któremu za chwilę nerwy odmówią posłuszeństwa. Całym jej ciałem zawładnął niepokój — zaczęła trącać przedmioty rozłożone na stole, tak iż wszystko, co uprzednio należycie nań ustawiono, leżało teraz porozrzucane, jakby po skończonym już posiłku. Scena ta nie była przykra, a jedynie pełna smutku. Rodin zachował spokój; opanowanym głosem wyjaśniał dalej, co było powodem jego narzekań. Dokładnie uzasadniał swą skargę; w jego słowach kryła się łagodność, lecz i nieugiętość. W końcu podszedł do stołu cokolwiek niechlujny mężczyzna, niosąc kilka potraw (smakowicie zresztą przyrządzonych); obnosił je wokół, zmuszając mnie w wielce rubaszny sposób, bym ich skosztował wbrew mej woli — widocznie uważał mnie za człowieka nad wyraz nieśmiałego. Bodaj nigdy jeszcze nie zasiadłem do tak dziwnego śniadania. Rodin był dość rozmowny; czasem mówił tak szybko, że nie byłem w stanie go zrozumieć, zazwyczaj jednak przemawiał dobitnie. Opowiadałem o Worpswede — o tamtejszych malarzach (o których w ogóle nie słyszał); odniosłem wrażenie, iż zna jedynie Liebermanna oraz Lenbacha — jako ilustratora… Nasza rozmowa nie przypominała tradycyjnej, nie była też całkiem odmienna. Niekiedy głos zabierała Madame, w jej słowach wciąż wyczuwało się nerwowe napięcie i jakieś zapamiętanie. Jej głowę spowijały pukle szarych włosów, miała ciemne, głęboko osadzone oczy; wyglądała marnie i niedbale, jak podstarzała, zmęczona, udręczona czymś kobieta. Po śniadaniu rozmawiała ze mną w nader serdecznym tonie — dopiero teraz jak prawdziwa gospodyni; prosiła, bym zasiadał z nimi do stołu, kiedy tylko będę gościł w Meudon etc. Wybieram się tam znów jutro z rana, być może również przez kilka następnych dni — tak nieskończenie wiele to dla mnie znaczy. Jest to jednak okropnie nużące — po pierwsze z powodu liczby rzeźb, po wtóre dlatego, że wszystko mieni się bielą; te oślepiające figury z gipsu zgromadzone w jasnym pawilonie lśnią niczym śnieg. Moje oczy kłują, dłonie przeszywa ból… Przepraszam za ten rozmazany list. Z pewnością zdołasz go odczytać. Po prostu musiałem Ci jeszcze dziś opisać moje przeżycia. To ważne. Bądź zdrowa, moja droga! Kochana i dobra! Ogarnia mnie radość na myśl, że istnieje tak wiele rzeczy wzniosłych, a my odnaleźliśmy do nich drogę skroś szerokiego i trwożnego świata. Oboje. Ucałuj naszą Ruth moimi ustami.
Twój
Rainer Maria
Przełożył Dariusz Guzik. Przekład tego listu, wraz z przypisami tłumacza, został opublikowany w czasopiśmie Topos, nr 5/2008.
Do Marie von Thurn und Taxis, 11 lutego 1922 roku
Nareszcie, Księżno, nareszcie, błogosławiony, jakże błogosławiony dzień, w którym mogę donieść o ukończeniu — jak mniemam — Elegii: Dziesięć!
Od ostatniej, potężnej (do początkowych słów, nakreślonych ongiś, w Duino: ‹Żebym kiedyś u granic strasznego przejrzenia / radość i chwałę zaśpiewał przyzwalającym aniołom…›), od tej ostatniej, którą już wówczas zamyśliłem jako ostatnią, — od tej — wciąż jeszcze drży moja dłoń! I dziś właśnie, w sobotę, jedenastego dnia, o szóstej godzinie wieczora — ukończona!
Wszystko w przeciągu kilku dni, to była niewiarygodna burza, huragan umysłu i ducha (jak niegdyś, w Duino), każdy mój nerw, każda tkanka, wszystko to pękło — o jedzeniu nie sposób było myśleć, Bóg jeden wie, kto mnie żywił.
Lecz teraz one istnieją. Są. Są.
Amen.
Tak zatem dla nich wszystko przetrwałem. Wszystko. I tylko to się dla mnie liczyło. Tylko to.
Jedną zadedykowałem Kassnerowi. Całość należy do Pani, Księżno, jakżeby inaczej! Będzie nosić tytuł:
Elegie duinejskie.
W książce nie będzie żadnej dedykacji (nie mogę bowiem ofiarować Pani tego, co do Pani, od początku, należało), lecz słowa:
Własność…
Dziękuję Pani za list i wszelkie nowiny, których w napięciu wyczekiwałem.
Dziś to już wszystko ode mnie, czyż nie dość?… to przecież, nareszcie, ‹coś›!
Bądź zdrowa, droga Księżno.
Pani
D.S.
Właśnie nadszedł uprzejmy list księżnej Oettingen. Proszę polecić mnie jej łaskawej pamięci. Napiszę wkrótce. — Serdeczne słowa dla Księcia, Kassnera itd.
P.S. Proszę, droga Księżno, nie uważać tego za przejaw mojego lenistwa, jeśli powiem, dlaczego teraz nie przepiszę dla Pani i nie prześlę nowych ‹Elegii› — z zazdrością myślałbym o Pani lekturze. Czuję, że to ja sam winienem je Pani najpierw przeczytać. Kiedy? — Cóż, mam nadzieję, już wkrótce.
D.S.
Przełożył Dariusz Guzik
Do Marie von Thurn und Taxis, 17 listopada 1912 roku
Droga Księżno, wczoraj pod wieczór nadszedł Pani list; z radością byłbym Pani powiedział bez chwili wahania, jak wyborna jawi mi się Pani «Cortigiana»; lecz znów nastały dla mnie przygnębiające dni, ciążące memu ciału i nerwom. Bez wątpienia to następstwa aklimatyzacji, które musiały przecież nadejść, a teraz ze wzmożoną ostrością dają o sobie znać wskutek zmian pogody. Dostaliśmy się w szpony natarczywego chłodu; nic też mocniej mnie nie dotyka, niczym los, niźli to przenikliwe ziębnięcie, jestem wobec niego bezbronny podobnie jak młody pies, o którym jeszcze nawet nie zdecydowano, jak będzie się zwał. To żałosne. Tym razem jednak nie moja to beztroska sprawiła, iż marznę w mym pokoju; wiem, można by przecież zainscenizować jakowyś ogień w kominku. Wszak to wywołałoby znowuż inne niemiłe uczucia, stąd jednoczę się z przyrodą i ziębnę w dalszym ciągu. Kiedyś czeka mnie za to jakaś sowita nagroda, poniekąd jako zadośćuczynienie za ów dowód szczerości i oddania.
A zatem — «Cortigiana» odznacza się niezwykłym pięknem, wiernością, celnością słowa, wybornym taktem. To klejnot, Księżno, który jaśnieje coraz silniejszym blaskiem, wiem, że mogę się od Pani spodziewać rzeczy najwspanialszych. Zawładnęła Pani duchem tego języka, owej mowy pośród wszystkich innych, w której to, czego nigdy Pani nie wypowiedziałaś, od zawsze istniało w sennym zamilczeniu. Proszę zatem wyzbyć się wszelkiej wątpliwości w swe zdolności, nieomal drżę na samą myśl o jakiejkolwiek korekturze; zmiany, o których Pani wspominasz, napawają mnie niepokojem, szczególnie po owym potężnym, dumnym io, in alto alzata, kroczącym z taką świetnością, które o wiele bliższe jest memu tekstowi, bez wątpienia również w języku włoskim; jeśli nawet na pierwszy rzut oka nie wydaje się właściwe, wszelako przynajmniej możliwe przy baczniejszym spojrzeniu. Zważ, Pani, że którykolwiek spośród językowych purystów ze strony niemieckiej, gdyby przedłożyć mu stosowny fragment w mojej redakcji, z pewnością twierdziłby niezłomnie, iż jest ona nie-dopuszczalna, nie-niemiecka, nie-zrozumiała, nie-nie-nie. Dlatego też proszę zdać się na siebie jedynie, niby na wskroś najwyższą z instancji; rady mogłaby czasem udzielić Pia, (czyż nie?), tam w szczególności, gdzie idzie o zmyślność bądź zamierzchłość pojedynczego wyrażenia, także na przykład Romanelli (o ile byłby dostępny), świetnie i dogłębnie znający włoski i mowę Dantego, której objaśnianie jest przecież jego rzemiosłem. — Co się zaś tyczy publikacji na łamach jakiejś revue, do której z uwagą zachęca Damerini, odczuwam oczywiście niejaką dumę, droga Przyjaciółko, na wszystko, co zamierzasz uczynić w tym względzie, masz moje niezachwiane przyzwolenie. Wszelako szczególnie uradowałaby mnie myśl, iż któregoś dnia doczekamy się małego tomiku, książeczki niosącej w sobie ową swoistą radość i pozostającej w pewnej mierze w tradycji duinejskiej. Ah mon Dieu, quelle gloire.
Sporo czytam w tych dniach, bezładne to lektury; żywot Cervantesa po hiszpańsku (pierwsza to moja ryzykowna próba w tym kierunku), Angelę da Foligno, wraz z którą z wolna posuwam się naprzód, wieczorami stare francuskie wydanie Contes de Hoffmann, na jakie się tu natknąłem. Niemniej, najbardziej zajmuje mnie Fabre d’Olivet, którego dwie rzeczy poleciłem znajomemu Pii Valmarana; przypadkiem książki te, miast trafić prosto do adresata, okrężną drogą dostały się w moje ręce, nie mogłem poniechać sposobności, by do nich zajrzeć, i owo pobieżne spojrzenie przemienia się strona za stroną w istną lekturę. Rzecz się tyczy pewnej osobliwej postaci, zadania, jakiego człowiek ten się podjął, a którego zupełnie nie mógł on, by tak rzec, napocząć; jego dzieła (o ile zdołałem się w nich rozeznać) obejmują samo tylko przygotowanie do właściwej pracy, jednakże owe wprowadzenia, w których do słowa dochodzi to, do czego być może wszystko to mogłoby zaprowadzić, gdyby człowieczy żywot zyskał pięciokroć bądź dziesięciokroć na swej długości — otóż owe wprowadzenia tchną tak zaskakującą różnorodnością, jeśli się nie mylę, tak niezachwianą słusznością, iż niektóre z przytoczonych tam dyrekcyj będzie trzeba wprowadzić w życie. Po raz pierwszy odnoszę wrażenie, iż znalazł sie oto ktoś, kto posiadł właściwe pojęcie o antycznych misteriach, istocie ich przekazów i tajemnic, po części dzięki intuicji, po części zaś dlatego, że jakaś nieopisana wprost zdolność dostosowania z czasem otworzyła przed nim skarbiec wszelkich języków, w jakich zachowały się najstarsze przekazy — począwszy od arabskiego, później zaś, jeden po drugim, pękały pieczęcie, tak iż człowiek ten czuje się wśród nich jak u siebie, niczym współczesny tych, którzy istnieli zanim wzniesiono pewną wieżę, wieżę, której koniec nastąpił pośród wielkiej konfuzji. Władny tym sposobem zaczerpnąć ze źródeł samych, mógł Fabre hołubić w sobie myśl o spisaniu dziejów Ziemi całej w najgłębszym ich sensie — musiał wszelako powrócić do prac przygotowawczych, spośród których żadna na dobrą sprawę nie była dlań ukończona — i na tychże właśnie przygotowaniach, wielekroć przerywanych, wielekroć zakłócanych, bodaj też sam siebie od nich odrywając — upłynęło mu życie; życie, na którego przełamanych fragmentach osiadła patyna rozlicznych pogłosek — wydaje się, iż znaleziono go z sercem przebitym przed ołtarzem pewnej religii, której w coraz to większym stopniu stawał się organizatorem. W każdym razie jego biografowie jednym głosem utrzymują, iż przy jego istnieniu rozbłysły najwspanialsze moce — poprzez samą tylko siłę jego magnetycznej woli księgi spłynęły z regałów na jego biurko, a kiedy autor odszedł na zawsze, wola ta przymusiła go, by objaśnił nierozstrzygnięte fragmenty, i toczyła długie z owym zaklętym rozmowy.
Jest rzeczą zajmującą poznać jego drogę wiodącą ku człowiekowi jako istnieniu historycznemu — twierdzi on, iż dla spraw najodleglejszych nie może istnieć źródło bardziej znaczące niźli, uznawane za święte, pisma rozmaitych ludów, po czym usiłuje poznać, jak to możliwe do pomyślenia, w obliczu jednej prawdy, iżby owe fundamentalne księgi pozostawały z sobą w sprzeczności. I tak przystępuje do analizowania i porównywania dawnych kosmogonii Hindusów, Chińczyków, Egipcjan, i podążając tymi ścieżkami dociera ostatecznie do Genesis, odkrywając, iż prawdziwa, dawna hebrajszczyzna (którą następnie szczegółowo rekonstruuje, publikując dzieje tudzież gramatykę języka hebrajskiego) nic zgoła nie ma wspólnego ze znanymi tekstami z kart Genesis, «et que Moïse ne disait presque pas un mot en hébreu de ce qu’on lui faisait dire en grec ou en latin» [Mojżesz zaś nie powiedział ni słowa po hebajsku z tego, co się mu przypisuje po grecku czy łacinie]. Z owych prawdziwych tekstów zdaje się na przykład wynikać, iż pod pojęciem Adama rozumiano nie jednego człowieka, pierwszego z żyjących, lecz, w pewnym sensie, pierwszą ludzkość, le premier «Règne hominal», dynastię człowieczego istnienia; — również i słowo «dni», w odniesieniu do stworzenia, nie pojawia się u Mojżesza, użyte przezeń wyrażenie «exprime une manifestation phénoménale; en sorte qu’en le prenant dans le sens le plus restreint, on a pu lui faire signifier un jour: mais ce sens est évidemment forcé, eton ne peut se refuser d’y voir un période de temps indéterminé, toujours relatif à l’être auquel il est appliqué» [oznacza pewne zadziwiające zjawisko; tak iż jeśli je rozumieć w najwęższym znaczeniu słowa, można je było określić mianem dzień; termin ten wszakże wydaje się ewidentnie narzucony, i nie sposób odmówić sobie prawa do tego, by ujrzeć w nim pewien nieoznaczony okres czasu, odnoszący się zawsze do istnienia, wobec którego jest stosowany].
Słowem, pełno tam rzeczy osobliwych i nad wyraz zastanawiających. Nie wykluczone, że Fabre d’Olivet przynajmniej pewien fragment swej drogi przemierzył po starej via sacra, podążając w wielce zdecydowanym i znaczącym kierunku. Jego słowom o muzyce, jej roli wśród dawnych ludów, również nie brak słuszności — iż cisza, zamilczenie w muzyce, jakby to wyrazić, jej matematyczna odwrotna strona, była pierwiastkiem na wskroś porządkującym życie np. jeszcze w Cesarstwie Chińskim, gdzie przyjęty dla całego terytorium cesarstwa podstawowy ton (odpowiadający fa) mienił się glorią najwyższego prawa, tak wielką, że rura, która ton ów wydawała, stała się miarą, jednostką objętości itd., pozostając w mocy z panowania na panowanie.W każdym razie muzyka była we wszelkich dawnych mocarstwach czymś bezimiennie odpowiedzialnym tudzież wielce konserwatywnym; oto kwestia, którą należałoby zgłębić, dotykająca mego uczucia względem muzyki, sądzę, że owemu w najwyższym stopniu nieuprawnionemu, szczątkowemu uczuciu przysparzająca swego rodzaju dodatkowej genealogii; iż owa prawdziwa, owa jedyna pokusa, jaką jest muzyka, (nic innego w istocie tak nie uwodzi), jedynie o tyle może być uprawniona, o ile uwodzi ku prawidłowości, ku samemu prawu. Bowiem w niej jedynie zachodzi ów niebywały przypadek, iż prawo, które zazwyczaj nakazuje, tu przybiera ton błagalny, szczery, nas pragnąc nieskończenie. Zza owej kurtyny dźwięków przybliża się wszechświat, po jednej stronie istniejemy my, po drugiej zaś, niczym od nas nie oddzielona prócz smugi wzruszonego powietrza, przez nas rozedrgana drży przychylność gwiazd. Urzeka mnie myśl, by wierzyć Fabre’owi d’Olivet, iż nie tylko to, co w muzyce słyszalne, o wszystkim rozstrzyga, bowiem można czerpać przyjemność ze słuchania tego, co nie jest prawdziwe; dla mnie, któren za rzecz nad wyraz istotną uznaje, by we wszelkich sztukach nie rozstrzygał pozór, ich «oddziaływanie» (nie tak zwane «piękno»), a właśnie owa najgłębsza wewnętrzna pra-przyczyna, owo pogrzebane ja, pozór ów, który nie od razu musi zostać uznany za piękno, wywołujące — dla mnie byłoby to kwestią zrozumiałą, iżby podczas misteriów człowiek został wtajemniczony w ową odwrotną stronę muzyki, w tę duchową liczbę, jaka się tam dzieli i na powrót w całość łączy, stapiając się w jedność z nieskończonych fragmentów, a jeśli się o tym ongiś wiedziało i przemilczało, nie można było zupełnie zapomnieć o uczuciu, iż się żyło tak blisko niezamglenia (jakkolwiek by się los potoczył). — Lecz dobrej nocy, droga Księżno, późno już, a Pani wiesz, jak się obchodzę ze snem, zwłaszcza w te mniej dobre dni.
Pozdrowienia dla Mzellerów, Księciu i Pani wszystkiego dobrego.
Pani D. S.
Przełożył Dariusz Guzik. Przekład tego listu został opublikowany w czasopiśmie Topos, nr 1-2/2007.
Do Marie von Thurn und Taxis, 13 listopada 1912 roku
Droga Przyjaciółko, pośród miejskiego gwaru i stukotu kroków kreślę dla Pani najpiękniejsze listy, tu zaś, cierpiąc chłód w zamknięciu czterech ścian, staję się ponurym pedantem, pochłoniętym mnóstwem żenujących błahostek — lecz dość wspomnieć, uchowaj Boże, by się o tym rozwodzić; jest tyle spraw godnych opowieści (ach, nie znajdując dla siebie właściwego wyrazu). Jakże rzecz każda naznaczona tu niezwykłością, monumentalnością; nie potrafię sobie zgoła wyobrazić, w jakie słowa tłumaczą to sobie ludzie, na których barki złożono je wszystkie, odarłszy z nieskalanej czystości, w sposób tak bezwzględny, bez jakichkolwiek wątpliwości — to znaczy: jak je postrzegają, co z nimi czynią, jak przeobrażają je w swym wnętrzu.
«Kobietą niebios i ziem wszelkich» nazwał ongiś Dziewicę Marię jezuita Ribadaneira (którego tekstem niczym kadzidłem owialiśmy w Duino dr. Rziha, tak iż jego oczy zaraz straciły swój blask); zdanie to można by odnieść do tego miasta — miasta niebios i ziem wszelkich, gdyż istotnie tkwi ono w obojgu królestwach, przenika wszelkie istnienie; próbowałem niedawno wytłumaczyć to jednym zdaniem hrabiance Pii, mówiąc, iż w równej mierze jest ono stworzone dla oczu umarłych, żyjących tudzież aniołów — owszem, obecny tu pierwiastek mógłby naznaczyć wszystkie trzy, jakże zgoła odmienne oblicza, ponad nim, zda się, mogłyby one zlać się w jedno odbicie. To niezrównane miasto z mozołem dzierży w obrębie swych murów jałowy, niezmienny, nieujarzmiony krajobraz, górę, szczerą górę, górę wizji — przeogromna wznosi się z niego ziemia, by tuż u wrót jej bramnych stać się: światem, stworzeniem, górą i wąwozem, Genesis. Spoglądając na tę okolicę, wciąż na nowo powracam myślą do pewnego proroka, do tego, który wstaje od wieczerzy, porzucając gościnność i wspólne biesiadowanie, którym jeszcze na progu domu owładnia moc głoszenia przepowiedni, ów niezwykły dar postrzegania wizji pełnych bezwzględności — tak oto objawia się natura okalająca to miasto, spowijająca nawet jego wnętrze, tu i tam, spogląda na nie, lecz nie poznaje, i doznaje wizji.
Ja zaś, zanurzony w tym wszystkim, wciąż jeszcze nie mogę ochłonąć ze zdumienia, jak dobrze byłem przygotowany na każdy drobny szczegół tego doświadczenia — jak choćby owo wrażenie, iż na płótnach zgromadzonych w Salone della Ragione w Padwie pojawia się wszystko, co na zewnątrz, poza obrębem murów, nieodłącznie towarzyszy życiu, potrzebom, nędzy — tak oto wszystko było tam obecne i pozwalało mi do siebie przywyknąć, jak gdyby to doświadczenie miało stać się mym udziałem w sposób czysty, bez posmaku zaskoczenia. Pomyśl, Księżno, musiało pojawić się jeszcze i Cividale, niczym obietnica ujrzenia brzegów Tajo, a w końcu opowieść, przekazana mi znużonym głosem przez pewnego człowieka, o Christophorusie, który w pobliżu Duino miał jakoby dorównać wzrostem kościołowi — oto przesiaduję w tutejszej katedrze co dzień u stóp olbrzymiego Cristóbala, któren w istocie sięga głową podstawy sklepienia.
Aż do wczoraj utrzymywała się najczystsza pogoda, a przedwieczorna feeria odgrywała się w tchnącej spokojem przestrzeni. Dopiero dziś niebo się wzburzyło, a tuż po południu zerwał się deszcz; wszelako chłodny, skryty wiatr powstrzymał ulewę, skłębił całą czeredę chmur i pognał naprzeciw słońcu, chylącemu się już ku zachodowi — po tym zaś, co zobaczyłem później, zmuszony jestem (mimo iż moje ciało złaknione ciepła) życzyć sobie, bym doświadczył wiele jeszcze takowych zjawisk — domyślam się, jakimiż formami musi posłużyć się tutejsza pogoda, by dorównać wizerunkowi miasta: oto gromy kłębiły się i rozpływały w oddali ponad świetlistymi reliefami pozostałych obłoków, rozpostartych niewinnie niczym fantasmagoryczne kontynenty — a wszystko to ponad pustkowiem nachmurzonego krajobrazu; aliści na dnie przepaści widniała pogodna wstęga rzeki (pogodna jak Daniel w jaskini lwa), szeroki trakt mostu, a dalej, całkiem wchłonięte w tok zdarzeń — miasto, we wszelkich odcieniach szarości i ochry na tle otwartego, acz nieprzystępnego błękitu wschodniego nieboskłonu. Ach, Księżno, myślę o porannym brzasku, widzianym z okien w Duino, który opisałaś ongiś z taką celnością; życzyłbym sobie tak wiele otuchy w mym sercu, by wyjść naprzeciw takim obrazom, ze spokojem, uwagą, jak ktoś istniejący, patrzący, wyzbyty wszelkiej trwogi…
Obejrzałem już liczne malowidła El Greca, niektóre wprawiły mnie w niekłamany podziw — w gruncie rzeczy wszakże jego dzieła należy odbierać w zgoła odmiennym wymiarze wewnętrznym; jak dotąd, kiedym spoglądał na nie, mieniły się wszelkimi znaczeniami, dla człowieka tu obecnego artysta zatraca się najpierw w tym, co istniejące, jest jedynie piękną klamrą, spinającą mocniej niezwykłą wizję z rzeczami, un cabochon énorme enchâssé, dans se terrible et sublime reliquaire, olbrzymim klejnotem wtopionym w ten straszliwy i wspaniały relikwiarz.
Dziś Twój niezwykły list, droga Księżno, i ten wspaniały przekład, w którym Elegie wznoszą się i opadają, jakby niesione morską falą, dopiero dzięki Pani poddają się wpływowi gwiazd. Teraz jestem wystarczająco daleko, Pani rozumie, to nie moja bliskość, nic zaraźliwego, lecz sam duch, nikomu nie uległy. Pewien jestem, iż przyoblecze się to w jakieś regularne kształty, proszę mi tylko darować i nie nabierać żadnych podejrzeń. Dziękuję za wszystko, za odpis zadziwiających słów naszej nieznajomej, za list do księcia Ratibora — oddam go, kiedy tylko wybiorę się do Madrytu. Przede wszystkim zaś dziękuję za wszystkie te stronice, które mi przesyłasz, Pani, nie czytam tu w ogóle żadnych gazet; w ostatnich dniach raz tylko posłużyłem się mym skromnie dojrzewającym hiszpańskim, by dowiedzieć się, iż Bułgar miałby zostać panem na Konstantynopolu — a teraz, istotnie, z Pani słów wnioskuję coś podobnego, dobry Boże, toż to przecież przeczy całym dziejom świata, iżby Konstantynopol, Stambuł, Bizancjum miało mimochodem stać się częścią tego bałkańskiego bezhołowia. (I nigdy go też nie ujrzałem).
Pani poprzedni list, zawierający same stuttgarckie wieści, sprawił mi wiele radości (nadszedł wraz z listem od mojej żony), niektórych nowin dowiedziałem się już od Paszy; gdybym tylko mógł był usłyszeć Giuliettę Mendelssohn śpiewającą Beethovena! Przypominasz sobie Pani te wspaniałe organy w tutejszej katedrze? Niczym dawne hakownice wyrastają z nich puzony; i jeszcze kraty, owe kraty: gdyby człowiek się do nich nie zbliżył, mówiłby przez całe życie «kraty», «kraty», niczym błędna owca, nie wyobrażając sobie przy tym nic rzeczywistego; teraz zaś już wie, raz na zawsze, i widzi je, widzi we śnie.
Dość już na dziś, jeszcze tylko mnóstwo, mnóstwo pozdrowień śle
Pani D.S.
Przełożył Dariusz Guzik. Przekład tego listu został opublikowany w czasopiśmie Topos, nr 1-2/2007.
Do Marie von Thurn und Taxis, w Dzień Zaduszny 1912 roku
Księżno, dla Pani pierwsze słowo, niech będzie to — Nadzieja, i jeśli wolno mi zarazem znów wypowiedzieć życzenie: obym czas długi nie poznał żadnego innego, w tym jednym bowiem pragnę bez lęku zanurzyć się nieskończenie.
Nigdy nie zdołam wyrazić, jak wygląda to miejsce, droga Przyjaciółko (to język aniołów, co zagościli pośród ludzi), lecz musi mi Pani uwierzyć na słowo, iż ono istnieje, istnieje naprawdę. Nie sposób go opisać, napełnia je harmonia; teraz rozumiem legendę, mówiącą, iż Bóg, stworzywszy czwartego dnia Słońce, rozjaśnił nim niebo nad Toledo — tak gwieździsta aura spowija to niezwykłe miejsce, tchnące w dal, ku przestrzeni. Wiele miejsc już zwiedziłem, wchłonąłem wszystkie wrażenia, jakbym od jutra miał je znać na zawsze… obydwa mosty, rzekę, a ponad nimi tę niezmierzoną obfitość krajobrazu, dającą się objąć spojrzeniem jak coś, co wciąż podlega kształtowaniu. I owo szczęście pierwszych dróg, jakie poddaje się próbie, niewymowne poczucie nieomylności kroku, jak gdyby za rękę prowadził jakiś niewidzialny przewodnik — oto, wyobraź sobie Pani, skręciłem w zaułek Santo Tomé, po czym przeszedłem uliczką Anioła (Calle del Angel), która zawiodła mnie przed fasadę kościoła San Juan de los Reyes; na jego murach widniały kajdany uwięzionych i wyzwolonych, zwisające rzędami lub spoczywające na gzymsach. Pasza opowiadał mi w Monachium, iż z kart bedekera wiedział już o istnieniu kościoła okutego w łańcuchy — nie przypominając sobie jednak, iżby widział go był wówczas na własne oczy. Teraz zaś przede wszystkim pragnąłem go odnaleźć. A potem podążać dalej, nigdzie nie zdać się na łaskę przypadku; człowieka ogarnia wręcz ochota, by obejrzeć się wokół, w obliczu takiego odkrywania, jakby chcąc się przekonać, któż właściwie spogląda, komu sprawia się tym radość, tak jak dzieci rozglądają się, kiedy czegoś się uczą.
Czuję w duszy bolesną udrękę; gdybym tylko mógł uderzyć we właściwy ton. To tutaj po raz pierwszy potrafię sobie wyobrazić, iż można po prostu chodzić i pielęgnować chorych, dzień za dniem przemierzając ulice tego miasta, że można skręcić w jakiś wąski zaułek i schronić się przed wzrokiem nieznajomych; wszystko sięga tutaj granic wyrazistości. Wszelako poza obrębem tego niezrównanego miasta, ledwie sto kroków dalej, realna staje się myśl, iż na jednej spośród tych niezatajonych dróg można spotkać lwa i ujarzmić go jakimś mimowolnym gestem. Życie tutejsze zda się toczyć między tymi dwoma wyobrażeniami.
Mój Boże, jakże wiele rzeczy ukochałem dlatego, że próbowały stać się częścią tego doświadczenia, że ich serca ożywiała kropla tej krwi — teraz zaś jest oto wszystka. Czy zdołam wytrwać?
Dziś już ni słowa więcej, Księżno; dotarłem tu o dziesiątej rano, przesiadłszy się po drodze jedynie w Madrycie (któren wydał mi się równie odpychający co Triest) — teraz dochodzi siódma i zapada wieczór, kończąc dzień długi niczym Genesis. Zatrzymałem się w Hôtel de Castilla, który uchodzi tu za najlepszy i wydaje się odpowiedni.
Ślę mnóstwo pozdrowień dla Pani i Księcia; gdzie teraz gościsz, Pani? Czy dopisuje zdrowie? Ranek był nader chłodny, przeraziłem się niemal, że tak późno przyjechałem, lecz za dnia słońce rozświetla całą przejrzystość tutejszego nieba. Dość już, owładnia mną uzasadnione znużenie, pozbawiając mnie Pani towarzystwa.
Adieu, adieu
Pani D.S.
Przełożył Dariusz Guzik. Przekład tego listu został opublikowany w czasopiśmie Topos, nr 1-2/2007.