Rainer Maria Rilke

Elegie duinejskie

Elegia pierwsza

Któż gdybym krzyczał, usłyszałby mnie z anielskich
zastępów? i nawet gdyby wziął to sobie nagle
któryś do serca: i tak bym się zatracił przed jego
bytem silniejszym. Bo nie czym innym jest piękno,
jak przerażenia początkiem, który jeszcze znosimy,
i podziwiamy je tak, gdyż nami po cichu pogardza,
aby nas zniszczyć. Każdy anioł jest straszny.
Wstrzymuję się więc i tłumię wabiący zew
ciemnego szlochu. Ach, kogóż właściwie
jeszcze potrzebujemy? Aniołów nie, ludzi nie,
a zmyślne zwierzęta miarkują już dobrze,
że nie można za bardzo liczyć na nas w domu,
w tym uładzonym świecie. Zostaje nam może
jakieś drzewo na zboczu, byśmy na nie co dzień
patrzyli od nowa; zostaje wczorajsza ulica
i kapryśna wierność przyzwyczajeniu,
które nas polubiło, zostało, i nie odeszło.
O, i noc, ta noc, kiedy wiatr kosmicznej przestrzeni
wyjada nam twarz –, komuż nie dana, wyśniona,
lekko rozczarowująca, która na serce samotne
czeka wytrwale. Czy dla kochających łaskawsza?
Ach, ci tylko kryją przed sobą wzajemnie swój los.
Więc jeszcze tego nie wiesz? Odrzuć próżnię z ramion
w przestrzeń, którą oddychamy; być może ptaki
tkliwszym lotem czują rozszerzone powietrze.

Tak, wiosny cię potrzebowały. Zawierzały ci się
niektóre gwiazdy, byś je rozpoznał. Podnosiła
się ku tobie fala w czymś, co minęło, albo
gdy przechodziłeś obok otwartego okna,
oddawały się skrzypce. To wszystko było zadaniem.
Ale czy mu sprostałeś? Czy nie byłeś zawsze
w czekaniu roztargniony, jakby to wszystko
ci zwiastowało kochankę? (I gdzie ją skryjesz,
skoro nawet wielkie nieznane myśli przy tobie
wychodzą i wchodzą, częściej zostając w nocy.)
Lecz gdy ci tęskno, śpiewaj tych, co kochają; bo jeszcze
nie jest dość nieśmiertelne ich rozsławiane uczucie.
Tych, zazdrościsz im niemal, opuszczonych, którzy
czulszymi ci się zdali niż ci uciszeni. Zaczynaj
ciągle od nowa ich nigdy nieosiągalną pochwałę;
pomyśl: przetrwa bohater, nawet zagłada mu była
tylko pretekstem, by istnieć: ostatnim narodzeniem.
Lecz kochających przyjmuje wyczerpana natura
do siebie znów, jakby sił nie starczyło, by po raz drugi
tego dokonać. Czyś więc Gasparę Stampę
wspominał dostatecznie, aby jakaś dziewczyna,
którą porzucił kochanek, przez przykład jaskrawy
tej kochającej poczuła: gdybym ja była jak ona?
Czy nie powinny się dla nas stać te dawne cierpienia
bardziej owocne? Czy nie czas już, byśmy kochając,
wolni od tego, co kochamy, w drżeniu wytrwali:
jak strzała trwa na cięciwie, by w skupionym odskoku
być czymś więcej niż sobą: bo stać to być nigdzie.

Głosy, głosy. Słuchaj, moje serce, jak tylko
święci słuchali: aby zew potężny
poderwał ich z ziemi; lecz oni klęczeli,
nierzeczywiści, dalecy, niezważający na nic:
Tak byli słuchający. Nie, abyś Boga przetrzymał
głos, bynajmniej. Lecz usłysz to wianie,
tę nieprzerwaną wieść, która z ciszy się rodzi.
Szemrze teraz od tamtych młodo zmarłych ku tobie.
Gdziekolwiek wchodziłeś, czy nie mówił w kościołach
w Rzymie lub Neapolu cicho do ciebie ich los?
Albo napis jakiś narzucał ci się wzniośle,
jak niedawno tablica w Santa Maria Formosa.
Czego ode mnie chcą? winienem nieprawości
cień od siebie oddalić, który ich duchów
czystemu poruszeniu po trosze przeszkadza.

Prawda, to osobliwe, nie mieszkać więcej na ziemi,
ledwie poznanych zwyczajów więcej nie przestrzegać,
różom i innym rzeczom coś nam obiecującym
nie przydawać znaczenia ludzkiej przyszłości;
tym, czym się było w nieskończenie lękliwych dłoniach,
nie być już więcej i nawet własne imię
porzucić niczym połamaną zabawkę.
Osobliwe, życzeń nie ponawiać w życzeniu. Osobliwe,
ujrzeć wszystko, co było związane, jak luźno
trzepoce w przestrzeni. A bycie umarłym jest żmudne,
pełne prób nadrabiania, aby stopniowo choć trochę
zażyć wieczności. — Żywi popełniają natomiast
wszyscy ten błąd, że rozróżniają za mocno.
Anioły (jak słychać) nie wiedziałyby często, czy pośród
żywych chodzą czy pośród umarłych. Prąd wieczny
przez obie krainy porywa wszystkie pokolenia
zawsze ze sobą i w obu je równie zagłusza.

Ostatecznie nie potrzebują nas więcej, ci wcześnie odeszli,
odwyka się lekko od tego, co ziemskie, jak się z piersi
matczynej łagodnie wyrasta. Lecz my, co tak wielkich
potrzebujemy tajemnic, którym z żałoby tak często
szczęśliwy postęp wynika — możemy być bez nich?
Czy jest daremna legenda, że w skardze nad Linosem
śmiały zaczątek muzyki przeniknął drętwe skostnienie;
że dopiero w strwożonej przestrzeni, z której nagle
boski niemal młodzieniec odszedł na zawsze, ta próżnia
drgnęła i dziś nas porywa, pociechę niesie i pomoc.

{Duineser Elegien, Die erste Elegie, przeł. Andrzej Lam}
{Pierwodruk: „Elegie duinejskie i Sonety do Orfeusza”. Przeł. Andrzej Lam. Warszawa 2011}

Elegia druga

Każdy anioł przeraża. Lecz, biada mi, dla was
zaśpiewam, o was. Gdzież są dni Tobiasza,
gdy jeden z Promieniejących stanął u prostych wrót domu,
w na wpół podróżnym stroju i już nie budzący grozy;
(młodzieniec wobec młodzieńca, co się przyglądał ciekawie).
Gdyby teraz archanioł, straszliwy, wyszedłszy zza gwiazd
o krok tylko ku naszej zniżył się stronie, w niebo -
wzbite zabiłoby nas własne serce. Kto jesteście?

Wcześnie uszczęśliwieni, ulubieńcy stworzenia,
grzbiety gór, jutrzenkowe krawędzie
wszelkiego początku, pyłki kwitnącej boskości,
przeguby światła, galerie, schody, trony,
przestrzenie istności, tarcze z rozkoszy, fermenty
burzliwej ekstazy, i nagle, odosobnione,
lustra, które swą piękność zniknioną
na nowo wchłaniają w swe własne oblicze.

Gdyż ogarnięci uczuciem spalamy się, ach, zawsze
ulatniamy się z naszych oddechem; od drwa płonącego do drwa
wydajemy woń coraz słabszą. A wtedy ktoś nam powiada:
tak, w krew moją wchodzisz, ten pokój, ta wiosna
napełnia się tobą… Daremnie, nas nie zatrzyma,
znikamy w nim, wokół niego. A ci, co są piękni,
o, któż ich zdoła powstrzymać? Nieustannie powstaje
pozór w ich twarzy i pierzcha. Jak z pierwszych traw rosa
ulatnia się z nas to wszystko, co nasze, jak żar
z gorącego pokarmu. O, uśmiech, dokąd? O, spojrzenie w górę:
nowa, ciepła, nadpływająca falo serca; -
biada mi, jednak tym wszystkim jesteśmy. Czy przypadamy
do smaku wszechświatom, w których nikniemy? Czy aniołowie
przechwytują to tylko, co z nich jest, naprawdę, czy może
jakby z niedopatrzenia na w tym niekiedy swój udział
cząstka naszego bytu? Czyli jesteś tylko
tyle wmieszani w ich rysy, ile niepokój w twarze
brzemiennych kobiet? Nie widzą tego w chaosie
powrotu do siebie. (Jakże mieliby dostrzec).

Kochający mogliby to wypowiedzieć cudownie,
w powietrzu nocnym, gdyby umieli, gdyż może wszystko
nas zataja. Patrz, drzewa są, domy
zamieszkiwane przez nas jeszcze trwają. My tylko
mijamy obok wszystkiego jak fala powietrza.
I sprzysięga się wszystko, by nas przemilczeć, może
na wpół jak hańbę, na wpół jak niewyrażalną nadzieję.
Kochankowie, wzajemnie zaspokojeni sobą,
zapytam was o nasz sekret. Spleceni w uścisku. Czy macie dowody?
Patrzcie, i to mi się zdarza, że moje dłonie
spoufają się z sobą, albo że moja zużyta
twarz w nich znajduje schronienie. To mi dostarcza nieco
pewności. Lecz któż by odważył się przeto aż istnieć?
Ale wy, którzy z zachwycenia drugiej istoty
czerpiecie siłę, dopóki ta druga was nie pokona,
błagając: już dosyć - ; wy, co pod dłońmi
dojrzewacie jak dni winobrania,
którzy niekiedy giniecie, tylko dlatego, że jedno
bywa silniejsze: zapytam was w naszej sprawie.
Wiem, że wasz dotyk jest błogi, gdyż pieszczota trwa nadal,
gdyż miejsce, które osłaniacie, tkwi,
nie znika: gdyż w tym, co się dzieje, czujecie
czyste istnienie. Tak obiecujecie sobie niemal wieczność
od uścisku. A jednak, gdy pierwszych spojrzeć
lęk was opuści, i wytrzymacie tęsknotę przy oknie
i pierwszą wspólną przechadzkę po ścieżkach ogrodu:
kochankowie, czy jeszcze jesteście sobą? gdy usta na usta,
kiedy przylegnięcie wzajemne - napój na napój:
o, jak pijący odchodzi niezwykle od tego, co czyni.
Czyli was nie zdumiała na stelach attyckich
powściągliwość ludzkiego gestu? Czy miłość i pożegnanie
nie kładą się tak lekko na plecy, jakby stworzone
z innej materii niż nasza? Czy pamiętacie
nieważki dotyk, mimo że w torsach jest siła.
Ci powściągliwi wiedzieli: na tyle możemy się zdobyć,
ta rzecz jest nasza, tak czuły dotyk; silniejszy
jest uścisk bogów. Lecz to bogów sprawa.

Ach, gdybyśmy mogli znaleźć czystą, trwałą, choć wąską
dziedzinę ludzką, skrawek urodzajnej ziemi
między rzeką a skałą. Gdyż nasze serce wciąż jeszcze
przewyższa nas samych, jak tamci. I nie możemy za nim
podążyć poprzez obrazy, co je łagodzą, ani
przez boskie ciała, gdzie się przemożniej uśmierza.

{Duineser Elegien, Die zweite Elegie, przeł. Mieczysław Jastrun}
{Pierwodruk: „Poezje”. Przeł. Mieczysław Jastrun. Kraków 1974, 1987, 1993}

Elegia trzecia

To jedna rzecz, umiłowaną śpiewać, inna, o, biada,
ową ukrytą winę rzecznego boga krwi.
Ten, którego poznaje z daleka, jej chłopiec, cóż może wiedzieć
sam o władcy rozkoszy, on, co w samotności, nim jeszcze
dziewczyna go ukoiła, a nieraz, jak nieobecna,
ach, z jakiej niepoznawalnej wynurzając się głębi,
boską głowę podnosił, jątrząc noc do wielkiego wrzenia.
O, Neptun krwi, o, jego straszliwy trójząb.
O, ciemny wiatr jego piersi ze skręconej muszli.
Słuchaj, jak noc się zagłębia i wklęsa. Gwiazdy,
czy nie od was pochodzi upodobanie kochanka
w twarzy umiłowanej? Czy jego wejrzenie w jej czyste oblicze
nie poczęło się z jasności konstelacji?

Nie ty napięłaś łuk jego brwi do takiego oczekiwania,
niestety, nie jego matka. Nie tobie, dziewczyno,
nie dla ciebie, która go kochałaś,
nagięły się jego wargi do urodzajnej mowy.
Czy myślisz, że naprawdę twoje lekkie zjawienie
tak nim wstrząsnęło, lotna jak powiew poranny?
Choć zatrwożyłaś mu serce, to jednak starsze trwogi
uderzały na niego przy najlżejszym dotyku.
Wołaj go, lecz go nie zdołasz wywołać z ciemnego kręgu.
Prawda, on pragnie, rozrywa pęta: z ulgą przywyka
do twego serca utajonego, zagarnia, poczyna się.
Lecz czy kiedykolwiek się zaczął?
Matko, ty uczyniłaś go małym, tyś go poczęła;
dla ciebie był nowym, nad jego nowymi oczami
przyjazny świat pochylałaś broniąc przed obcym.
Ach, gdzie są lata, kiedy mu z taką prostotą
zastępowałaś smukłą postacią kłębiący się chaos?
Wiele w ten sposób ukryłaś przed nim; noc podejrzaną w pokoju
uczyniłaś niewinną, ze serca pełnego otuchy
przestrzeń uczłowieczoną zmieszałaś z obszarem nocy.
Nie w ciemność, nie, w twoje ileż bliższe istnienie
wstawiłaś światło nocne, i jak z czułości świeciło.
Nie było szmeru, którego byś nie wyjaśniła uśmiechem,
jakbyś od dawna wiedziała, kiedy zatrzeszczy podłoga…

A on słuchał i uspokajał się. Tak wiele mu pomagałaś
swoim nocnym wstawaniem; za szafę wchodził los jego
wysoki, w płaszczu, i układała się w fałdach zasłony
przesuwającej się lekko jego trwożliwa przyszłość.

A on sam, kiedy leżał, już pocieszony,
pod powiekami sennymi twej lekkiej obecności
w przedsmaku zasypiania roztapiając słodycz
wydawał się być strzeżonym… Lecz wewnątrz: kto bronił,
kto w nim opierał się falom początku?
Ach, śpiący nie był przezorny; spał, ale śnił, ale w gorączce:
jakże pogrążał się w sennym widzeniu.
On, ten nowy, trwożący się, jakże go oplątywały
rozgałęzione pędy zdarzeń dziejących się wewnątrz,
już zaplecionych we wzory, skłębionych we wzrost dławiący,
w zwierzęco gwałtowne formy. Poddawał się im. — Kochał.
Kochał swoją wewnętrzną istotę, dziką knieję,
ten las prawieczny w sobie, gdzie na głuchym zwalisku
trwało jego świetlistozielone serce. Kochał.
Opuścił je, wyszedł za własne korzenie, zszedł do potężnej genezy,
gdzie jego błahe poczęcie już się przeżyło. Kochając
zstąpił do krwi dawniejszej, w głębokie jary,
gdzie się gnieździła groza, syta praojców. I wszelka potworność
spoufalała się z nim, mrugając porozumiewawczo.
To groza uśmiechała się... Nieczęsto
tak wdzięcznie uśmiechałaś się, matko. Jak miał nie kochać
tej, co się doń uśmiechała. Nim ciebie
pokochał, kochał tamtą, bo gdy nosiłaś go w łonie,
ona wmieszała się w wodę, co czyni zarodek lekkim.

Spójrz, nie kochamy jak kwiaty, kwiaty jedynie z jednego
roku; kiedy kochamy, wlewa się w nasze żyły
sok z niepamiętnych czasów. Dziewczyno,
to: że kochaliśmy w sobie nie jedno, przyszłe, ale
wrzenie nieprzeliczonych narodzin; nie jedno dziecko,
lecz ojców, którzy jak gruz górskich złomów
na naszym dnie spoczywają, lecz suche łożysko rzeki
pradawnych matek, — lecz cały niemy krajobraz pod chmurną
lub jasna zasłoną losu: — to cię ubiegło, dziewczyno.

A ty sama, cóż wiesz — ty, która wywołałaś
zamierzchłą przeszłość z kochającego. Jakie uczucia
przekopywały się na jaw z odmienionych istot.
Jakie kobiety cię nienawidziły. Jakich ponurych mężczyzn
poruszyłaś we krwi młodzieńca? Umarłe dzieci
garnęły się do ciebie… O, cicho, cicho,
wykonaj dlań jakąś miłą, budzącą ufność pracę —
prowadź go na skraj ogrodu, podaruj mu nocy
nadmiar…
                        Zatrzymaj go…

{Duineser Elegien, Die dritte Elegie, przeł. Mieczysław Jastrun}
{Pierwodruk: „Poezje”. Przeł. Mieczysław Jastrun. Kraków 1974, 1987, 1993}

Elegia czwarta

O drzewa życia, kiedy zimujące?
Myśmy niezgodni. I nie jak wędrowne
ptaki w porozumieniu z sobą. Prześcignięci,
spóźnieni, narzucamy się gwałtownie
wiatrom, by spaść na obojętny staw
Czujemy rozkwit i więdnienie naraz.
A gdzieś tam idą jeszcze lwy nie wiedząc
póki świetnieją, o żadnej słabości.

Lecz gdy myślimy o jednym, bez reszty,
inne domaga się zapłaty. Wrogość
jest nam najbliższa. Czyliż kochający
nie dosięgają krańców, jedno w drugim,
ślubując sobie dal, łowy, ojczyznę.
Tu się przygotowuje tło z kontrastu
dla rysunku sekundy, żmudnie, byśmy
mogli go ujrzeć; bo żądają tego
od nas wyraźnie. Nie znamy konturu
uczuć: to tylko, co je tworzy z zewnątrz.
Któż drżąc nie siedział przed kurtyną serca
w trwodze? Podniosła się. Sceneria: pożegnanie.
Łatwo zrozumieć. Ten ogród znajomy
zachwiał się ledwie: później przybiegł tancerz.
Nie ten. Dość! Choć poczyna sobie lekko,
stąpa w przebraniu i jest mieszczaninem,
przez kuchnię wchodzi do swego mieszkania.
Nie chcę tych na wpół napełnionych masek,
już raczej lalka. Ta jest pełna. Chcę
ten kształt wypchany przetrzymać i drut
i twarz z pozoru. Tutaj. Jestem przed nią.
Jeżeli nawet zgasną lampy, jeśli
usłyszę: Już nic — jeśli nawet pustka
wtargnie ze sceny wraz z szarym przeciągiem,
jeśli nikt nawet z moich cichych przodków
nie będzie ze mną, kobieta czy chłopiec
o piwnych oczach z zezem: mimo wszystko
zostanę. Zawsze jest tylko patrzenie.

Czy nie mam racji? Ty, coś czuł tak gorzko
smak życia, gdyś próbował z mego, ojcze,
z pierwszej, zmąconej nalewki mojego
musu, gdy dorastałem, wciąż kosztując
i wciąż posmakiem tak obcej przyszłości
zajęty, wzrok mój zmęczony badałeś,
Ty, który, ojcze mój, odkąd umarłeś,
w nadziei mojej, we mnie często trwożny
znasz obojętność umarłych, masz państwa
spokoju, które oddajesz za okruch
mojego losu. Czyliż nie mam racji?
Czy nie mam racji, wy, coście kochali
mnie za wstęp mały do kochania, który
wciąż porzucałem, bo mi przestrzeń w waszej
twarzy, gdym kochał, zmieniała się w Przestwór,
gdzie już nie czekał nikt…: gdy mi się zachce
czekać przed sceną kukiełek, nie, całkiem
zapatrzyć się, by moje zapatrzenie
tak zrównoważyć, by zjawił się w końcu
anioł jak aktor i wzwyż szarpnął kukłę.
Anioł i lalka: wreszcie widowisko.
Wtedy się złączy to, co nieustannie
tu rozdwajamy sobą. Wtedy się dokona
nareszcie z naszych pór roku widnokrąg
całej przemiany. Wtedy ponad nami
grę zacznie anioł.
                                    Spójrz, umierający
czyżby nie mieli przeczuwać, jak pełne
pozoru wszystko, co czynimy. Nic
tu nie jest sobą. Godziny w dzieciństwie,
gdy poza figurami było więcej
niż przeszłość, a przed nami nie było przyszłości.
Lecz często rośliśmy w pośpiechu, żeby
być dorosłymi, na wpół ciesząc tych,
którzy nie mają nic prócz dorosłości.
Byliśmy w naszym samotnym mijaniu
uszczęśliwieni tym, co trwa; tu stojąc
w przerwie pomiędzy światem a zabawką,
na miejscu, które od początku było
stworzone dla zupełnego pierwszeństwa.

Kto wskaże dziecko, tak jak stoi, kto
postawi je wśród gwiazd i da mu w dłonie
miarę odstępu? Kto ulepi śmierć
dziecinną z chleba szarego, co sczerstwiał,
lub pozostawi ją w okrągłych ustach
niby pięknego jabłka pestkę?… Łatwo
przejrzeć morderców. Ale to: śmierć całą,
śmierć, jeszcze przed zaczęciem życia, tak
łagodnie zawrzeć w sobie i bez gniewu,
to nie do opisania.

{Duineser Elegien, Die vierte Elegie, przeł. Mieczysław Jastrun}
{Pierwodruk: „Poezje”. Przeł. Mieczysław Jastrun. Kraków 1974, 1987, 1993}

Elegia piąta

Przypisana pani Hercie Koenig

Kim jednak są oni, wędrowni, ci jakby trochę bardziej
przelotni niż my, których uparcie od świtu
nagli jakaś komu, komu na uciechę,
nigdy nienasycona wola. Lecz ona ich nagli,
łamie ich, skręca i uskrzydla,
podrzuca i chwyta na powrót; jakby z oliwionego,
gładszego powietrza spadają
na cienki, od ich ciągłych
wyskoków przetarty dywan, ten zagubiony
dywan we wszechświecie.
Nałożony jak bruk, jakby przedmiejskie
niebo zrobiło tam krzywdę ziemi. I obok,
wyprostowany, widoczny: przedstawienia
wielki inicjał…, i już ich, nasilniejszych
mężczyzn, zwija w rulon od nowa, do śmiechu, ten wciąż
powtarzany chwyt, jak August Mocny przy stole
cynowy talerz.

Ach i wokół tego
środka, róża patrzenia:
kwitnie i opada. Wokół tego
drągala, słupka, przez własny
kwitnący pyłek dotkniętego, na niby-owoc
niechęci zapłodnionego, tej jego
nieświadomej, błyszczącej cieniutką
powierzchnią niby-uśmiechającej się niechęci.

Tu: zwiędły, pomarszczony siłacz,
stary, który jeszcze tylko gra na bębnie,
zbiegnięty w swojej obszernej skórze, jakby wcześniej
miała dwóch chłopów pomieścić, a jeden
leżał już na cmentarzu, ten zaś przeżył tamtego,
głuchy i czasem trochę
błędny, w tej owdowiałej skórze.

Za to ten młody, mężczyzna, jakby był synem karku
i zakonnicy: ściśle i jędrnie nabity
muskułami i prostactwem.

O wy,
co was cierpienie, które jeszcze małe było,
otrzymało wpierw jako zabawkę, w jednym z jego
długich ozdrowień….

Ty, który z uderzeniem,
znanym tylko owocom, niedojrzałym,
co dzień sto razy spadasz z drzewa wspólnie
wdrożonego ruchu (który, szybszy niż woda, w kilka
minut osiągasz wiosnę, lato i jesień) —
spadasz i plaskasz w grób:
czasem, w półpauzie, majaczy ci się kochane
oblicze przybierające rysy twojej rzadko
tak czułej matki; lecz zatraca się płasko
na twym ciele, które je rozrzedza, tę płochliwą,
ledwie rysującą się twarz… I znowu
mężczyzna klaszcze w dłonie do skoku, a zanim
ból ci się wzmoże w okolicy nieustannie
galopującego serca, palenie w stopach
mu się objawi, jego przyczynie, z niewielu najpierw
uwięzłymi ci w oczach cielesnymi łzami.
A jednak, na oślep,
uśmiech…..

Aniele! o weź, zerwij, drobnokwiatowe zioło lecznicze.
Zrób wazon, przechowaj je. I wstaw tam jeszcze
radości nam niedostępne; w przyjaznej urnie
sław je kwietnym i lotnym napisem: Subrisio Saltat.
Ty potem, śliczna,
ty, przez największe radości
milcząco pominięta. Są może
twoje frędzelki dla ciebie szczęśliwe —
albo ten nad młodymi
prężnymi piersiami zielony metaliczny jedwab
czuje się dopieszczony i nic mu więcej nie trzeba.
Ty,
coraz to inaczej na chwiejne szale równowagi
kładziony sprzedażny owoc obojętności,
jawny między ramionami.

Gdzie, o gdzie jest miejsce — noszę je w sercu —
gdzie jeszcze długo nie mogli, jeszcze od siebie
odpadali, jak skaczące na siebie, niewłaściwie
skojarzone zwierzęta; —
gdzie ciężarki jeszcze ważą;
gdzie jeszcze na swoich daremnie
wirujących prętach talerze
się zataczają…..

I nagle w tym żmudnym Nigdzie, nagle
to niewysłowione miejsce, gdzie czyste Zamało
niepojęcie się przemienia —, przeskakuje
w owo puste Zadużo.
Gdzie wielocyfrowy rachunek
wyrównuje się bezliczbowo.

Place, o plac w Paryżu, nieskończona widownia,
gdzie modystka, Madame Lamort,
ruchliwe drogi ziemi, niekończące się wstążki
owija i wiąże i z nich wciąż nowe
pętelki wymyśla, pliski, kwiaty, kokardy, sztuczne owoce —, wszystkie
jaskrawo pofarbowane, — na tanie
zimowe kapelusze Losu.
…………………………

Aniele! Niechby był plac, o którym nie wiemy, a tam,
na niewysłowionym dywanie, ukazywali kochankowie to,
czego tu nigdy się nie nauczą, swoje śmiałe
strzeliste figury wzlotu serca,
swoje wieże rozkoszy, swoje
od dawna, z dala od ziemi, tylko ku sobie
skłaniające się drabiny, drżące, — i to umieli,
wobec widzów dokoła, niezliczonych milczących umarłych:
Czy ci rzuciliby wtedy swoje ostatnie, zawsze skąpione,
zawsze skrywane, których nie znamy, wiecznie
ważne monety szczęścia przed nareszcie
prawdziwie uśmiechającą się parę na uciszonym
dywanie?

{Duineser Elegien, Die fünfte Elegie, przeł. Andrzej Lam}
{Pierwodruk: „Elegie duinejskie i Sonety do Orfeusza”. Przeł. Andrzej Lam. Warszawa 2011}

Elegia szósta

Drzewo figowe, od dawna jest dla mnie pełne znaczenia
to, że prawie zupełnie swoje kwitnienie omijasz
i do wnętrza gotowego dojrzeć owocu
wtłaczasz bez chwalby czystą tajemnicę.
Jak rury fontann twe zgięte gałęzie
pędzą sok w dół i w górę: i ze snu wytryska
prawie nie przebudzony, w szczęście najsłodszego spełnienia.
Spójrz: wnika jak bóg w łabędzia.
                                                                        Lecz my zostajemy,
ach, dla nas chwałą jest kwitnąć i w opóźnione wnętrze
skończonego owocu wchodzimy, zdradzeni.
W niewielu tak silnie wzbija się żądza działania,
że stają natychmiast gotowi i jarzą się pełnią serca,
kiedy namowa kwitnienia jak słodkie powietrze nocy
młodość ich ust porusza, lekko dotyka ich powiek:
to może bohaterowie lub wcześnie mający umrzeć,
którym śmierć–ogrodniczka inaczej skręciła żyły.
Ci wybiegają naprzód, wyprzedzając swój uśmiech
jak w łagodnych wgłębionych obrazach Karnaku
zaprzęg konny wyprzedza zwycięskiego króla.

A przecież niezwykle bliski jest młodo umarłym bohater. Trwanie
nie narusza go wcale. Jego wzejście jest bytem; wciąż
dźwiga się, wkracza w końcu w zmieniony gwiazdozbiór
stałego niebezpieczeństwa. Nieliczni by go tam znaleźli.
Lecz ten, co nas mrocznie zamilcza, nagle natchniony los
wpieśnia go w burzę świata, co wzbiera szumnym okrzykiem.
Nikogo, tak jak jego, nie słyszę. Przenika mnie naraz
wraz ze strumieniem powietrza jego stłumiony ton.

Jakżebym chętnie schronił się przed tęsknotą: O, gdybym mógł być,
być chłopcem małym, gdybym mógł jeszcze być nim, gdybym siedział
wsparty o przyszłe ramiona i czytał o Samsonie,
jak jego matka nic, a później wszystko zrodziła.
Czy nie był już w łonie twym, matko, bohaterem, nie zaczął
już tam, w tobie, swojego władczego wyboru?
Tysiąc istnień burzyło się w łonie i chciało być nim,
lecz spójrz, on związał, rozwiązał, wybrał, on jeden podołał.
I gdy zdruzgotał kolumny, to stało się, gdyż wybuchnął
ze świata twojego ciała w świat, który go ograniczał,
gdzie dokonywał wyboru dalej. O matki
bohaterów, o źródła rwących rzek! Jary, w które
ze stromych brzegów serca rzucały się z łkaniem
dziewczęta, przyszłe ofiary dla syna.

Bo gdy bohater biegł naprzód poprzez stacje miłości,
i gdy wzmagał go każdy puls serca bijący dla niego —
on odwrócony już stał na krańcu uśmiechów — inaczej.

{Duineser Elegien, Die sechste Elegie, przeł. Mieczysław Jastrun}
{Pierwodruk: „Poezje”. Przeł. Mieczysław Jastrun. Kraków 1974, 1987, 1993}

Elegia siódma

Już nie wabienie, nie, głosie wzbudzony, niech będzie
twojego krzyku naturą; choć krzyczysz czysto jak ptak,
gdy unosi go pora, wstępująca, niepomna,
że on jest istotą stroskaną, nie tylko samotnym sercem,
które ciska w pogodne znajome niebiosa. Jak on
chciałbyś pewnie, nie mniej —, by niewidoczna jeszcze,
słyszała cię przyjaciółka, cicha, w której odpowiedź
budzi się z wolna i od słuchania rozgrzewa, —
twym ośmielonym uczuciem rozżarzona Czująca.

O, i niech pojmie to wiosna —, tu nie ma wprost miejsca,
które by nie dźwięczało tonem zwiastowania. Najpierw
pytającą nutką, którą osnuwa narastającą ciszą,
rozległym milczeniem czysty pogodny dzień.
Potem w górę, stopniami wołania w górę, do wymarzonej
świątyni przyszłości —; potem trelem, fontanną,
co do rwącego wytrysku już dopowiada spadanie
w obiecującej grze…. A przed sobą — latem.

Nie tylko wszystkie poranki lata —, nie tylko
jak w dzień przechodzą i promienieją przed świtem.
Nie tylko dni, tak czułe wśród kwiatów, a górą,
wśród rozrośniętych drzew, mocarne i potężne.
Nie tylko skupienie tych rozbudzonych sił,
nie tylko drogi, nie tylko łąki wieczorem,
nie tylko, po późnej burzy, oddech czystego powietrza,
nie tylko sen nadchodzący i wieczorne przeczucie…
lecz noce! Lecz podniebne, wysokie, letnie
noce, lecz gwiazdy, gwiazdy przychylne ziemi.
O, być umarłym kiedyś i znać je nieskończenie,
te wszystkie gwiazdy: bo jak, jak, jak o nich zapomnieć!

Patrz, tak wzywałem kochankę. Lecz nie tylko, by ona
przyszła… By wyszły też z grobów skruszonych
dziewczyny i przystanęły… Bo jakie mógłbym granice
zakreślić temu wołaniu? Ci pogrążeni szukają
wciąż jeszcze ziemi. — O wy dzieci, tu kiedyś
rzecz pochwycona niech znaczy dla wielu.
Nie wierzcie, że los to coś więcej niż gąszcz dzieciństwa;
jakże często prześcigałyście ukochanego, zdyszane,
zdyszane po biegu szczęśliwym, donikąd, w wolną przestrzeń.

Bycie tu jest wspaniałe. Wiedziałyście to, dziewczęta,
wy też, niby wyzute, pogrążone —, wy, z najohydniejszych
ulic miasta, ropiejące, albo na zmarnowanie
wydane. Bo dla każdej była godzina, może nawet
niecała godzina, miarami czasu ledwie
mierzalna między dwiema chwilami —, gdy swoje istnienie
przecież miała. Wszystko. Tętnice pełne istnienia.
Lecz łatwo zapominamy, czego sąsiad z uśmiechem
nam nie potwierdzi lub nie pozazdrości. Widocznie
to chcemy okazać, podczas gdy i najjawniejsze szczęście
da się nam poznać dopiero, gdy przemienimy je w sobie.

Nigdzie, kochana, nie będzie świata, jak tylko wewnątrz.
Nasze życie upływa w przemianie. I coraz znikliwsze
jest to, co zewnętrzne. Gdzie kiedyś był dom niewzruszony,
przeziera twór pomyślany, w poprzek, do zmyślenia
w pełni już należący, jakby cały stał w głowie.
Przestronne spichlerze siły tworzy sobie duch czasu,
bezkształtny, jak prężny pęd, co go z wszystkiego bierze.
Świątyń nie zna już więcej. To, co trwonione, z serca,
przezornie chowamy skryciej. Tak, gdzie przetrwała choć jedna,
jedna rzecz wymodlona kiedyś, wyklęczana —
trwa taka, jaka jest, stając się już niewidzialną.
Wielu jej więcej nie widzi, lecz bez tej przewagi,
że ją budują wewnętrznie, kolumny, posągi, większe!

Głuche obroty świata znają wydziedziczonych,
którzy ni tego co było, ni tego co bliskie nie mają.
Bo też co bliskie bywa dla ludzi dalekie. Lecz nas
to nie powinno trwożyć; niech wzmacnia nas w ocalaniu
postaci jeszcze rozpoznawalnej. — To stało wśród ludzi,
w środku losu stało, niszczącego, w środku
Niewiedzy-Dokąd, jakby istniejąc, i naginało
gwiazdy ku sobie z oswojonego nieba. Aniele,
tobie jeszcze ukażę to, tam! w twoim patrzeniu
niech stanie ocalone, nareszcie wyprostowane.
Kolumny, pylony, Sfinks, dźwiganie mozolne,
z szarości ginącego miasta lub obcego, katedry.

Czy to nie cud? Dziw się, aniele, my to jesteśmy,
my, o wielki, opowiedz, żeśmy podołali,
bo mnie oddechu nie starczy, by sławić. Naprawdę
nie zaniedbaliśmy wnętrz, tych nam bliskich, tych
naszych wnętrz. (Jakież muszą być wielkie szalenie,
że tysiąclecia naszego czucia ich nie przepełniły.)
Wszak wieża była wielka, czyż nie? Aniele, była taka, —
wielka, też koło ciebie? Chartres było wielkie —, a muzyka
sięgała jeszcze wyżej i nas przerosła. Lecz nawet
kochająca dziewczyna —, samotna w okienku nocą….
czy nie sięgnęła ci kolan —?
Nie sądź, że to wabienie.
Aniele, lecz nawet gdybym cię wabił! Nie przyjdziesz. Bo moje
wołanie jest pełne dążenia; przeciw tak silnemu
prądowi iść nie możesz. Jak wyciągnięte ramię
jest moje wołanie. I jego do chwytu
w górze otwarta dłoń zostanie przed tobą
otwarta, ku obronie i ku przestrodze,
Nieobjęty, wysoko.

{Duineser Elegien, Die siebente Elegie, przeł. Andrzej Lam}
{Pierwodruk: „Elegie duinejskie i Sonety do Orfeusza”. Przeł. Andrzej Lam. Warszawa 2011}

Elegia ósma

Przypisana Rudolfowi Kassnerowi

Wszystkimi oczami patrzą stworzenia
w otwarty przestwór. Tylko nasze oczy
są odwrócone, ustawione szczelnie
jak sidła wokół swobodnego ujścia.
Co jest na zewnątrz, to wiemy jedynie
z oblicza zwierząt. Bo już małe dziecko
zmuszamy, aby odwróconym wzrokiem
widziało formy, nie otwarty przestwór,
tak głęboki u zwierząt. Wolny od śmierci.
My ją widzimy wciąż; zaś wolne zwierzę
ma własną zagładę zawsze za sobą,
a przed sobą Boga, i kiedy idzie,
to ku wieczności, tak jak źródła biegną.
Nie mamy nigdy, nawet na dzień jeden
czystej przestrzeni przed sobą, gdzie kwiaty
kwitną nieskończenie. To zawsze świat,
a nigdy Nigdzie bez Nie: nic czystego,
niestrzeżonego, co się wdycha i
wie nieskończenie, nie pragnąc. Jak dziecko
w tym się czasem zatraca, nim się nagle
ocknie. Lub ktoś umiera i to jest.
Bo blisko śmierci się śmierci nie widzi,
patrzy na zewnątrz, może okiem zwierzęcia.
Kochankowie, gdy ten drugi im wzroku
nie zmąci, są tego bliscy, zdumieni…
Jakby z przeoczenia objawia im się
przestrzeń za drugim… Lecz dalej za niego
żadne nie przejdzie, i każde ma znów swój świat.
Wciąż ku stworzeniu zwróceni, widzimy
na nim tylko odbicie wolnej przestrzeni,
przyćmione przez nas. Albo że zwierzę,
nieme, przenika nas wzrokiem na wskroś.
To się zwie losem: być wciąż wobec czegoś,
i nigdy nic innego niż to wobec.

Gdyby świadomość naszej równą miało
pewne siebie zwierzę, które z przeciwka
ku nam idzie — zawróciłoby nas
w swoją stronę. Lecz jego byt jest dlań
nieskończony, niepojęty, nieczuły
na własny stan, czysty, jak jego wzrok.
Gdzie my widzimy przyszłość, ono widzi
siebie we wszystkim, pogodzone z sobą.

A przecież jest w czujnie ciepłym zwierzęciu
powaga i ciężar wielkiego smutku.
Bo także je dopada to, co nas
tak często obezwładnia — przypomnienie,
jakby już raz to, do czego się dąży,
się stało: bliżej, wierniej, nieskończenie
subtelniej. Tu jest wszystko oddaleniem,
tam było oddechem. Po pierwszej ojczyźnie
druga się zdaje dwuznaczna i chwiejna.
O, wielkie szczęście małego stworzenia,
co wciąż zostaje w macierzystym łonie;
szczęście komara, co wciąż w środku skacze,
też na swych godach: bo łono jest wszystkim.
I spójrz na połowiczną pewność ptaka,
który coś wiedząc o swym pochodzeniu
czuje, jak gdyby był duszą Etrusków,
zmarłego, którego wchłonęła przestrzeń,
ale z figurą leżącą na wieku.
I jak skołowane jest to, co lata,
a bierze się z łona. Jakby samo sobą
strwożone, pruje powietrze, jak rysa
znaczy filiżankę. Tak biegnie ślad
nietoperza przez porcelanę zmierzchu.

A my cóż: widzowie, zawsze i wszędzie
ku wszystkiemu zwróceni, nigdy na zewnątrz!
Za dużo. Porządkujemy. I się rozpada.
Porządkujemy znów i rozpadamy się sami.

I któż nas tak odwrócił, że cokolwiek
czynimy, zawsze jesteśmy w pozycji
tego, kto odchodzi? Jak na ostatnim
wzgórzu, które znów mu całą dolinę
ukaże, odwraca się, staje, zwleka —
tak my żyjemy, ciągle się żegnając.

{Duineser Elegien, Die achte Elegie, przeł. Andrzej Lam}
{Pierwodruk: „Elegie duinejskie i Sonety do Orfeusza”. Przeł. Andrzej Lam. Warszawa 2011}

Elegia dziewiąta

Czemu więc, jeśli już trzeba, porę istnienia na ziemi
przybrać jak wawrzyn, nieco ciemniejszy niż wszelka
inna zieleń z małymi falami na każdym
brzeżku liścia (jak uśmiech wiatru): - czemuż tedy
do ludzkiej przymuszać się doli - i unikając losu
tęsknić za losem?…
Och, nie, że jest szczęściem
ten przedwczesny przywilej bliskiej utraty.
Nie z ciekawości albo dla wprawy serca,
co by mogło być także w wawrzynie…

Ale że ziemski byt znaczy wiele i że wszystkiemu tutaj
jesteśmy na pozór potrzebni, całej tej znikomości,
co nas przedziwnie dotyczy. Nas, najbardziej znikomych. Raz tylko,
wszystko tylko raz jeden. Raz i nie więcej. My także
raz tylko. Niepowrotnie. Lecz to
raz tylko istnieć, jeśli nawet raz tylko:
istnieć na Ziemi, wydaje się nieodwołalne.

I tak przynaglamy się, by dopełnić istnienia,
tak chcemy zmieścić je w naszych zwyczajnych dłoniach,
w przepełnionym spojrzeniu i w niemym sercu.
Chcemy być nim. - komu je oddać? Najchętniej
wszystko zachować na zawsze… Ach, w tamten inny układ,
biada, co się zabiera ze sobą? Nie zdolność widzenia,
z wolna tu wyuczoną, nic z tego, co tu się zdarzyło. Nic.
Ale cierpienia. Lecz przede wszystkim ciężar bytu,
lecz długie doświadczenie miłości - lecz
samo niewysłowione. Ale później
pośród gwiazd, cóż z tym począć: są głębiej niewyrażalne.
Przecież wędrowiec ze stoku góry znosi w dolinę
nie garść ziemi, niewysłowionej dla wszystkich, lecz tylko
jedno zdobyte słowo, czyste, żółtą i błękitną
gencjanę. Jesteśmy tu może tylko po to, by powiedzieć: dom,
most, studnia, brama, dzbanek, owocowe drzewo, okno -
najwyżej: kolumna, wieża… Ale powiedzieć, zrozum,
o, powiedzieć tak, jak nawet samym rzeczom
nie marzyło się nigdy. Czy to nie skryty podstęp
tej Ziemi, co umie milczeć, jej, która zniewala
kochanków, by w ich uczuciu wszystko ich zachwycało?
Próg: czymże to jest dla dwojga
kochanków, że własny wysłużony próg we drzwiach
zetrą cokolwiek obuwiem, także oni, po wielu przed nimi
i przed tymi, co przyjdą… przelotnie.

Tu czas Wyrażalnego, tu jego ojczyzna.
Powiedz i wyznaj. Bardziej niż kiedykolwiek
tam odpadają rzeczy dające się przeżyć, albowiem
to, co spycha, na miejsce ich wchodząc, jest ruchem bez obozu.
Czynnością pod skorupami, pękającymi radośnie, gdy wewnątrz
napór przerośnie siebie i inną znajdzie granicę.
Trwa między młotami
nasze serce jak język
między zębami, a jednak
nie przestaje wysławiać.

Sław przed Aniołem świat, nie ten wyrażalny, przed nim
próżno byś chełpił się przepychem uczuć; w bezmiarze,
tam, gdzie on czuje stokrotnie, tyś nowicjuszem. Więc pokaż
mu rzeczy zwykłe, co z pokolenia na pokolenie żyją
w nas jako nasza własność, pod ręką, w spojrzeniu.
Powiedz mu rzeczy. Stać będzie wstrząśnięty, jak stałeś
u powroźnika w Rzymie lub u garncarza nad Nilem.
Pokaż mu, jak szczęśliwa może być rzecz, jak niewinna i nasza,
jak nawet łkające cierpienie przestaje na kształt, bez wahania,
służy jak rzecz lub znika w rzecz - i na drugim brzegu
błogo wymyka się skrzypcom. - I te ze skonania
żyjące rzeczy pojmują, że ty je sławisz; śmiertelne,
nam powierzają ratunek, najbardziej śmiertelnym.
Chcą, byśmy je przemienili w swym niewidzialnym sercu
w nas - o, bezbrzeżnie w nas samych! Kim byśmy byli w końcu.
Ziemio, czyż nie jest to twoim pragnieniem: w nas
narodzić się niewidzialnie? - Czy to nie sen twój,
być jeden raz niewidzialną? - Ziemio! być niewidzialną!
Co, jeśli nie metamorfoza, jest twym naglącym żądaniem?
Ziemio, umiłowana, chcę. O, wierz, nie trzeba by było
odtąd twych wiosen, by mnie zjednać dla ciebie - jedna,
ach, jedna, to już za wiele dla mojej krwi.
Bezimiennie przystałem na ciebie, z najdalszych oddali.
Tyś zawsze miała słuszność, i twoim świętym pomysłem
jest zgon poufny.

Patrz, żyję. Z czego? Ani dzieciństwo ni przyszłość
nie tracą nic ze siebie… Byt niezmierzony
wytryska z mojego serca.

{Duineser Elegien, Die neunte Elegie, przeł. Mieczysław Jastrun}
{Pierwodruk: „Poezje”. Przeł. Mieczysław Jastrun. Kraków 1974, 1987, 1993}

Elegia dziesiąta

Żebym też kiedyś, u kresu gorzkiego przejrzenia,
radość i sławę wyśpiewał przyzwalającym aniołom.
Żeby ze zbitych do cna młotków mojego serca
żaden nie zawiódł na luźnych, niepewnych albo
porwanych strunach. Żeby moje płynące oblicze
mnie rozświetliło; żeby płacz niepozorny
rozkwitnął. O, jak będziecie wtedy, noce, mi bliskie,
strapione. Że was na klęczkach, niepocieszone siostry,
nie brałem w siebie, w wasz rozpuszczony
włos nie kryłem się ufnie. My, trwoniciele cierpienia.
Jakże my je z góry odrzucamy, w posępne trwanie,
bo nie skończą się może. Ale to one są przecież
naszym zimozielonym listowiem, ciemnym barwinkiem,
jedną z pór sekretnego roku — nie tylko
porą — są miejscem, gniazdem, siedliskiem, mieszkaniem.

Lecz, biada, jak obce są uliczki Miasta Boleści,
gdzie w fałszywej, z nadmiaru dźwięku powstałej
ciszy, butnie, z matrycy pustki odlew
się pyszni: wrzask pozłocony, kruszący się pomnik.
O, jak chętnie rozdeptałby im anioł ten rynek pociech,
odgraniczony kościołem, jego kupną gotowizną:
czystym, zamkniętym i smutnym jak poczta w niedzielę.
Ale na zewnątrz kotłują się zawsze jarmarczne atrakcje.
Huśtawki wolności! Poławiacze, kuglarze zapału!
I szczęścia wystrojonego figurki w strzelnicy,
ruchome skaczące cele, dźwięk dające blaszany,
gdy strzelec fortunny trafi. Od trafu do przypadku
toczy się dalej; bo kramy z wszelakim cudactwem
wabią, bębnią i beczą. Dla dorosłych natomiast
jest widok osobny, jak pieniądz się mnoży, anatomicznie,
nie tylko do śmiechu: organ płciowy pieniądza,
wszystko, całość i przebieg — to uczy i czyni
płodnym………
…. Och, ale zaraz za tym, nieco dalej,
za płotem oklejonym plakatami „Todlos”,
tego gorzkiego piwa, co zda się słodkie pijącym,
gdy przeżuwają do niego ciągle nowe rozrywki…,
zaraz z tyłu parkanu, za nim jest rzeczywiście.
Dzieci się bawią i kochankowie trzymają się z boku,
poważnie, na lichej trawie, i psy korzystają z natury.
Coś dalej ciągnie młodzieńca; być może kocha młodą
Skargę….. Za nią idzie na łąki. A ona mówi:
— Daleko. Mieszkamy tam, za miastem….. Gdzie? I młodzieniec
idzie za nią. Jej postać go wzrusza. Ramiona i szyja —
może to ród znamienity? Lecz ją zostawia, odchodzi,
odwraca się, skinął… Cóż to? Ona jest Skargą.

Tylko młodzi umarli, we wczesnym okresie
bezczasowej obojętności, odzwyczajania,
idą za nią z miłością. Na dziewczęta
czeka i zaprzyjaźnia się z nimi. Pokazuje im cicho,
co ma na sobie. Perły cierpienia i delikatne
welony cierpliwości. — Z chłopcami idzie
w milczeniu.

Lecz tam, gdzie mieszkają, w dolinie, jedna ze starszych Skarg
zwraca się żywo ku chłopcu, kiedy ten pyta: — Byliśmy,
mówi, Wielkim Rodem, kiedyś, my Skargi. Przodkowie
pracowali w kopalniach tam, w tych górach; u ludzi
znajdziesz niekiedy kawałek szlifowanego pra-bólu
lub, ze starego wulkanu, gniew skamieniały w szlakę.
Tak, to pochodzi stamtąd. Byliśmy kiedyś bogaci. —

I prowadzi go lekko przez Skarg krajobraz rozległy,
pokazuje słupy świątyni albo zwaliska
zamków, z których niegdyś książęta Skargowie
krajem mądrze rządzili. Pokazuje wysokie
drzewa łez i pola kwitnącej melancholii
(żyjący znają ją tylko jako roślinę liściastą);
pokazuje zwierzęta smutku na łące — a czasem
skoczy ptak i przetnie im w płaskim locie widzenie
hieroglifem swojego samotniczego krzyku. —
Zaś wieczorem na groby przodków go wiedzie
ze Skargów rodu, dawnych sybilli i wieszczków.
A kiedy noc się zbliża, wędrują ciszej, i wkrótce
księżyc się wznosi, ten nad wszystkim
czuwający grobowiec. Podobny do tego nad Nilem,
wzniosły Sfinks —: utajnionej komnaty
oblicze.
I zdumiewają się głowie królewskiej, która na zawsze,
milcząca, twarz ludzką
złożyła na wadze gwiazd.

Tego już wzrok nie ogarnia, we wczesnej śmierci
mętniejący. Lecz jej spojrzenie,
spoza krawędzi pszentu, wypłasza sowę. A ona,
muskając w wolnym przelocie policzek,
tę najdojrzalszą okrągłość,
wrysowuje miękko w nowy
słuch umarłego, nad podwójnie
otwartą kartą, nieopisany obrys.

A wyżej, gwiazdy. Nowe. Gwiazdy Krainy Boleści.
Wolno nazywa je Skarga: — Tu,
patrz, to Jeździec, to Laska, a ten większy gwiazdozbiór
zowią: Wieniec Owoców. I dalej, bliżej bieguna:
Kołyska; Droga; Płonąca Księga; Lalka; Okno.
Na niebie zaś południowym, czyste jak we wnętrzu
błogosławionej dłoni, jasno świecące M,
które oznacza Matki…… —

Lecz Zmarły musi odejść; w milczeniu prowadzi go starsza
Skarga do wąwozu w dolinie,
gdzie w blasku księżyca coś lśni:
Źródło Radości. Z nabożną czcią
nazywa je, mówi: — U ludzi
jest ono doniosłą rzeką. —

Stoją u podnóża gór.
Obejmuje go, płacząc.

Samotnie się wspina, ku górom pra-bólu.
I nawet jego kroki nie dźwięczą z głuchego losu.

*
Lecz gdyby mieli ci nieskończenie umarli wzbudzić
w nas podobieństwo, patrz, wskazaliby może kotki
bezlistnej leszczyny, zwisające, albo
deszcz, co na mroczną ziemię pada wczesną wiosną. —
My zaś, którzy o szczęściu rosnącym
myślimy, poczulibyśmy wzruszenie,
które nas do żywego dojmuje,
kiedy szczęście pada.

{Duineser Elegien, Die zehnte Elegie, przeł. Andrzej Lam}
{Pierwodruk: „Elegie duinejskie i Sonety do Orfeusza”. Przeł. Andrzej Lam. Warszawa 2011}